piątek, 6 kwietnia 2012

KRZYŻ, ŚMIERĆ, ZMARTYWCHWSTANIE


Z utworów Krzysztofa Pendereckiego tylko jednego słucham jeszcze z niegasnącą satysfakcją. Jest nim wielkanocna Jutrznia, pociągająca mnie nie tylko swoją warstwą muzyczną, ale również połączonym z nią przekazem teologicznym. Penderecki bowiem nie odmalowuje zmartwychwstania muzyką radosną, podniosłą i świetlistą. Pokazuje je raczej jako kosmiczny dramat, budzący grozę i lęk. Bo w gruncie rzeczy zmartwychwstanie jest dla świata historii doznaniem tragicznym, jako że wkroczenie mitu do strumienia czasu musi niepokoić. Także tym, że w innym świetle ustawia całość ludzkiej praxis.
O tym, że zmartwychwstanie nie jest faktem historycznym - takim, jak jest czy mogłoby być ukrzyżowanie - wskazuje jedna z najstarszych tradycji chrześcijaństwa. W jej ramach Paschę świętowano tylko w przeciągu Piątku, ujmując jednym aktem śmierć i życie Chrystusa. Echa tej tradycji pozostały zaś w liturgii prawosławia, gdzie przez Wielki Post nie rezygnuje się z pochwalnego śpiewu alleluja.

Jeśli zmartwychwstanie nie jest faktem historycznym, lecz mitem czy wydarzeniem metahistorycznym, to jednocześnie jest dla nas niedostępne poznawczo; jest - mówiąc uczenie - zdarzeniem apofatycznym, które dokonuje się w każdym momencie historii. Wymóg prawdy, wypływający dla chrześcijan z ich wiary, nakazuje tedy żyć tak, by to, co mityczne wkraczało w doczesność. By tu, na ziemi, budować Królestwo Boże, które nie czeka na nas w zaświatach, ale jest - jak mówił Jezus - pośród nas. To szczególne zobowiązanie, szczególne, bo w gruncie rzeczy zupełnie innego od tego, przekazywanego naszej tradycji przez zinstytucjonalizowane chrześcijaństwo. To ostatnie wymóg prawdy dotyczący zmartwychwstania rozumiało przede wszystkim jako rozprzestrzenianie twardego systemu prawd i urabianie w oparciu o nie wielkiej narracji na temat świata. Sądzę jednak, że chrześcijański wymóg prawdy nijak nie ma się do dogmatycznych opinii czy tez. Dotyczy raczej praktyki życia opartej na miłości.

W sumie, jeśli wierzę jeszcze w cokolwiek, to wierzę właśnie w miłość.
          W tę najbardziej podstawową - będącą szacunkiem do drugiego człowieka, próbą rozumienia jego odmiennych racji, pozostawianiem mu wolności wyborów i sądów, widzeniem raczej jego niż norm, przykazań czy najszczytniejszych nawet przepisów, umiejętnością niesienia mu pomocy.
Wzór tej miłości widzę w opisie Jezusa, uzdrawiającego w pogańskiej świątyni (co ciekawe, Jezus nie tylko tam uzdrawia extra, ale również nie kwestionuje, a potwierdza dokonujące się  uzdrowienia!), w paraboli o miłosiernym Samarytaninie, czy w narracji o rozmowie Jezusa z Samarytanką, której nie ocenia, ale którą leczy wydobywając na jaw najgłębiej skrywane bolączki. Te dwie ostatnie mają szczególną moc jeśli pamiętać, że dla Żydów Samarytanie byli heretykami!
          W tę najtrudniejszą - bo dotyczącą najbliższych. Współdzielącą z nimi radości i smutki. Niekiedy niespokojną, zatroskaną, ale również spokojną czy euforyczną.
          W tę najbardziej być może niezrozumiałą - traktującą rośliny i zwierzęta nie jako materiał do wykorzystania, ale jak nasze siostry i naszych braci.

Tylko w świetle miłości krzyż i śmierć nabierają sensu. Bo miłość powoduje obumieranie. Z nazbyt łatwego narzucania swoich poglądów, z wygodnego przekonania o własnej prawości, z uporczywego przywiązania do własnych problemów, z dających poczucie spokoju (a więc kojących naszą nerwicę) schematów i formułowanych na ich bazie oczekiwań.
Ale także z własnej, zazwyczaj niełatwej historii, która często nie pomaga otworzyć się na innych, ale raczej zamyka nas w strachu, obawie, nieumiejętności zaufania. No i przede wszystkim z umiejętności dawania miłości przy jednoczesnej nieumiejętności jej przyjmowania. Przynajmniej mnie to ostatnie przyszło i przychodzi najtrudniej.

Nie umiem tych dni przeżywać na smutno, bo nie umiem zapomnieć choćby zdania z Listu do Hebrajczyków, że Jezus w Ogrójcu prosił o wybawienie od śmierci i został wysłuchany. Dlatego krzyż nie jest dla mnie ani na moment symbolem końca, ale "nieśmiertelną rośliną, która tkwi między niebem a ziemią, jest podporą wszystkich rzeczy, oparciem zamieszkałej ziemi, kosmicznym węzłem". Jest drzewem życia, które sięgając "wierzchołkiem niebios, korzeniami tkwiąc na ziemi, a potężnymi ramionami ogarniając ze wszystkich stron ogromną przestrzeń powietrza" całe jest we wszystkim i całe jest wszędzie.

O tym, jak w katolicyzmie boimy się krzyża jako symbolu życia, dobitnie świadczy los tzw. krzyża słonecznego. Jego znak (obok krzyża egipskiego, czczonego w chrześcijaństwie koptyjskim!) znalazł się na liście symboli okultystycznych, mających jakoby moc sprowadzania na człowieka opętania. Cóż, właśnie taki krzyż obecny jest ciągle w prawosławiu i właśnie taki noszę zawieszony na łańcuszku.   
Ja lękam się czegoś innego, mianowicie tego, jak wiele zależy od człowieka - to w końcu jego czyny odsłaniają lub zakrywają boże królestwo pośród nas.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.