wtorek, 14 lipca 2015

TYLKO ATEIŚCI ZOSTANĄ ZBAWIENI - DYGRESJA RECENZENCKA

"...naukowe doświadczenie jest osiągalne dla każdego dzięki procedurom, według których można powtórzyć naukową obserwację bądź eksperyment, a pozyskiwanie świadectw empirycznych nie wymaga jakichś szczególnych zdolności psychicznych czy jakichś w ogóle nadnaturalnych zdolności, a w szczególności nie wymaga żadnej wiary, popadania w trans czy pobudzenia emocjonalnego" [26]

- pisze Jarosław Skurzyński w książce Tylko ateiści zostaną zbawieni, która ukazała się właśnie w serii Biblioteki Bez Dogmatu oraz pod patronatem m. in. Faktów i Mitów.

Mam wrażenie, że sytuacja jest dzisiaj nieco bardziej skomplikowana. Bywają eksperymenty na tyle drogie i wymagające tak dużego wysiłku organizacyjnego oraz nakładu czasu, że ich powtórzenie staje się możliwe potencjalnie. Realnie są zatem jednorazowe. Wiemy dziś także, że nie da się mówić o tym, że nauka tożsama jest z metodą. Choćby w naukach stosowanych - jak farmakologia czy badania nad nawozami - wiele zależy od takich ulotnych kwestii, jak doświadczenie danego zespołu, wyczycie, uczciwość laborantów, skrupulatność. Żaden algorytm nie podpowie nam bowiem niezawodnie, że taka a nie inna próba, na której testowano choćby leki definitywnie pozwala zakończyć badania kliniczne. Wiemy także, że badania mogą być efektywne poznawczo, ale niegodziwe moralnie - w drastyczny sposób obajwił to casus lekarzy nazistowskich i ich eksperymentów. I tutaj żadne algorytmy nie pozwolą nam na podejmowanie prostych decyzji, choćby o zweryfikowaniu nagromadzonego w kontrowersyjny sposób materiału empirycznego. 
Z bogatym polem nauki próbuje poradzić sobie etyka nauki i epistemologie postscjentystyczne. Wspomnieć tu można choćby refleksję etyczną związaną z ANT [u nas rozwija ją choćby Ewa Bińczyk] czy stanowiska epistemologiczne omawiane w rozprawie Agnieszki Lekkiej-Kowalik [zob. tejże Odkrywanie aksjologicznego wymiaru nauki]. 
Trochę żałuję, że Skurzyński uprościł sprawę - wspomniana przeze mnie złożóna sytuacja pola nauki pozwala bowiem zobaczyć, że praca naukowa w istotny sposób powiązana jest z etyką. Z pewną przesadą można wręcz powiedzieć, że praca naukowa wyprana z ethosu dziczeje i zamienia się w działalność ideologiczną. A to pociąga za sobą pytanie - o jaką etykę może chodzić? Nie da się na nie odpowiedzieć w sposób prosty. Niemniej na pewno nie chodzi o etykę religijną - zbyt wielu naukowców to ludzie niewierzący. Nie może także chodzić o etykę dogmatyczną, wyrastającą z lęku przed współczesnością i jej wyzwaniami. Wtedy bowiem musilibyśmy zaprzestać jakiejkolwiek pracy badawczej i w nieskończoność mielić to, co było. 
O tym, że takie zagrożenie jest realne, świadczy opisywana przez Skurzyńskiego nagonka na in vitro i gender. Aktualnie dobrnęliśmy do momentu, w którym bp Antoni Długosz wyłaczyć katolików ze wspólnoty demokratycznego państwa polskiego stanowczo twierdząc, że "ustawy sprzeczne z przykazaniami Bożymi ludzi wierzących nie obowiązują". 

Biorąc to wszystko pod uwagę pytanie Skurzyńskiego 
- ile razy jeszcze niewierzący będą musieli słuchać uwag, że "są osobami bez znajomości dobra i zła", niewartymi przyjaźni, rozwiązłymi i niewrażliwymi?
jest dramatycznie zasadne.
Powiem wręcz, że po lekturze jego książki jest mi zwyczajnie wstyd. Wstyd, że w XXI wieku ludzie w europejskim kraju zdają się nie wiedzieć, że etyka stanowiła rdzeń filozofii greckiej, co już wystarczy, by wiedzieć, że moralnego życia człowieka nie da się wiązać wyłącznie z religią, do tego z jedną religią. 

Głównym celem Skurzyńskiego nie jest jednak rozprawianie i ateizmie. Nie jest nim także rozprawianie o religii. Przedmiotem namysłu staje się tu obraz ateisty, kreowany w dokumentach polskiego Kościoła rzymsko-katolickiego i osób z nim związanych (jak Wanda Półtawska). Skurzyński dokumentuje tezę, że dokumenty te celowo deformują obraz ateisty po to, by budzić w wiernych strach. Trafnie zauważa bowiem, że w społeczności o wyjątkowo nikłej świadomości religijnej i powierzchownej praktyce, strach pełni funkcję wiążącą wspólnotę. Nie własna pozytywna tożsamość, ale konieczność walki z tym, co odmienne na ogół poprzez instrumenty polityczne, staje się rdzeniem tożsamości wiernego i jego kościoła. (Kilka lat temu pisał o tym problemie Tadeusz Bartoś, co, przeszło, niestety bez echa). 
Obraz, jaki wyłania się z kart książki, jest przejmujący. Zebranie w jednym miejscu wielu kwestii poruszanych choćby w katolickich listach pasterskich pokazuje, jak szalenie prymitywne teologicznie jest nauczanie katolickich hierarachów. Dominuje w nim nie tyle uważny namysł, ile argumenty emocji i siły - bezradne w zetknięciu się choćby z argumentacją naukową, ale dobitne. Dla polskich katolików, w znacznej części nieznających dokumentów Kościoła, słabo obeznanych z refleksją teologiczną, nie odróżniających róznych rodzajów kościelnego nauczania tak dobitny głos będzie jednak nieomylnym drogowskazem.

Książkę wieńczy wykład zasad etycznych, którymi w życiu stara się kierować sam Skurzyński. Bliskie są mu takie wartości jak szacunek, wrażliwość, sumienie (widziane w kontekscie ewolucyjnym!) czy wierność. Ma tu Skurzyński poprzednika w Tadeuszu Kotarbińskim w jego świeckiej etyce spolegliwego opiekuna. O ile jednak u Kotarbińskiego pobrzmiewają echa paternalizmu, o tyle wywód Skurzyńskiego jest od tego tembru wolny. 
Jako filozofa cieszy mnie także i to, że przypomniana zostaje postać Barbary Skargi. Filozofki o wiele ciekawszej niż wykreowany na społeczny autorytet Leszek Kołakowski, który porzucając marksizm nawrócił się na przekonanie, że bez boga etyka nie istnieje. 

W moim odczuciu nie jest to jednak książka w pełni udana. Jej podstawową wadą jest to, że autorowi nie udało się utrzymać na poziomie analizy i krytyki poglądów polskiego Krk. Jako zadeklarowany ateista misyjny (wojujący) dokonuje Skurzyński uogólnień wątpliwych, dotyczących religii po prostu bądź wszystkich ateistów (nie zgadzam się ze sformułowaniem, że "osoby niewierzące są osobami z bardzo wysoką kulturą moralną i etyczną", bo jeden wyjątek ją sfalsyfikuje, ale na tej samej zasadzie nie wszystkie osoby religijne do niemoralni fanatycy). Stosuje także perswazję, niedostatecznie uzasadniając ciekawe niekiedy, ale nieoczywiste tezy. Myślę tu choćby o przekonaniu, że "jeślu bóg jest, zło jest konieczne". Ostre, prowokacyjne sformułowanie wymaga koronkowej argumentacji, wyjaśnienia co i dlaczego. Tego jednak czytelnik nie dostaje. 

Muszę przyznać, że nie do końca rozumiem, dlaczego w książce poświęconej analizie dokumentów polskiego Krk mówi się intencjonalnie po prostu o teistach i nie-teistach. Choć jestem chrześcijaninem (od katolicyzmu skutecznie odstraszyli mnie jego funkcjonariusze), nijak nie mieszczę się w nakreślonym obrazie teisty. Choćby dlatego że bliska jest mi teologia negatywna, a po lekcji np. Kiekregaarda wiem, że wiara, która nie jest paradoksem i która czeka na nagrodę w zaświatach jest, delikatnie mówiąc, mało ewangeliczna. Cenię też wolność sumienia i równość ludzi, a postawę polskiej katolickiej hierarachii uznaję wręcz za podejrzaną doktrynalnie (zob. mój tekst Krótki zasięg polskiego Kościoła). Krytykuję także Zachodnią koncepcję grzechu pierworodnego, która nie jest znana w całym chrześcijaństwie i na dobrą sprawę ukonstytuowała się dopiero w czasach św. Augustyna. 
Skurzyński ma w pełni rację obnażając zgrzebność teologicznej świadomości hierarachów polskiego Krk i  części katolickich publicystów. Niepotrzebnie jednak na tej podstawie dokonuje uogólnień.

Mój największy problem z ateizmem misyjnym jest w gruncie rzeczy podobny do problemu z Kościołem wojującym. Są to perspektywy uniwersalistyczne i antypluralistyczne. "Im szybciej pojmiemy, że religia zatruwa nasze myślenie - pisze Skurzyński -, tym szybciej odnajdziemy spokój i będziemy potrafili sukcesywanie zaszczepiać pokój na Ziemi. (...) Szerzenie nienawiści skończy się wraz z upadkiem ostatnich wierzeń w zazdrosne i pyszne bóstwa".
Cóż, nie jestem optymistą i sądzę, że nienawiść nie jest tylko motywowana religijnie. Niekiedy religię wykorzystuje się jako pretekst, mający maskować prawdziwe warunki walki, niszczenia, agresji. Trudno mi także tęsknić za społeczeństwem, w którym wszyscy będziemy tacy sami - a czy będzie to jednakowość ateistyczna czy katolicka, buddyjska czy muzułmańska nie gra tu roli. W pełni zgadzam się z Moniką Bobako, że ostre opozycje są pułapką. W kontekście dyskusji nad konwencją o przeciwdziałaniu przemocy Bobako pisała między innymi:
"Polaryzacja ta sprawia jednak, że bardzo poważnemu zawężeniu ulega przestrzeń, w której mogą artykułować się głosy niewpisujące się w istniejący binaryzm między polsko-katolicką „normą” a ateistyczną „aberracją” (m.in. że realna praktyka społeczna obfituje w taktyczne renegocjacje tego binaryzmu, często zresztą motywowane oportunizmem). To dyskursywne zawężenie przestrzeni wydaje się bardzo szkodliwe dla walki o prawa kobiet. Tworzy ono sytuację, w której uwarunkowania polityczne blokują pewne sposoby konceptualizowania relacji między prawami kobiet i religią, wspierają natomiast inne, przez co zasadniczo utrwalają dychotomiczne rozumienie tej relacji. Z jednej strony przejawia się to w programowej wrogości kościoła katolickiego wobec feminizmu, obecnej nawet wtedy, gdy niektóre konkretne cele feministyczne można by pogodzić z postulatami religijnymi [1]. Z drugiej strony – przymus dychotomicznej ramy pojęciowej widać bardzo wyraźnie w przypadku krytyków i krytyczek religii przemawiających z pozycji feministycznych, racjonalistycznych czy lewicowych, dla których jakiekolwiek bardziej zniuansowane ujęcie zjawisk religijnych jest równoznaczne z ustępstwem wobec religijnego hegemona w Polsce. Warto zauważyć, że niefortunnym efektem ubocznym tej polaryzacji jest zbyt pośpieszne łączenie antyklerykalizmu z postawami emancypacyjnymi, podczas gdy aż nadto często jakiś nurt racjonalistyczny okazuje się konserwatywno-seksistowski. Podobnie lewicowy czy liberalny ateizm niekoniecznie bywa feministyczny, a niektóre formy feminizmu, po odjęciu od nich antyklerykalizmu, zdecydowanie tracą swój krytyczny ferwor". 

W końcu nie wiem, czy postawa misyjna daje się pogodzić z etyką szacunku, wrażliwości, sumienia i wierności, a więc z etyką nakierowaną na ludzi w ich różnorodności. Skoro możemy się spotkać, współdziałać, budować więzi, po co walczyć z faktem, że w różny sposób uzasadniamy swoje przekonania?
Póki nikt nikomu tych uzasadnień nie narzuca, póki respektujemy intersubiektywny charakter tez naukowych nie ma sensu jakikolwiek prozelityzm (zestaw warunków brzegowych takiej ekumenicznej współpracy należałoby oczywiście poddać namysłowi i sformułować, w kontekście demokracji robił to choćby Habermas,  próbując znaleźć łącznik między światem obywateli wierzących i niewierzących).

Jedno jest pewne - ateiści nie są ucielesnionym Szatanem (zob. tekst Adama Ciocha, Ateiści-sataniści?). Diabłem - etymologicznie - jest wszystko to, co dzieli. Sporo więc satanizmu w działaniach polskiego Krk.
Razem ze Skurzyńskim - jak ateista z chrześcijaninem postkonfesyjnym - mogę te nadużycia krytykować. Ale zamiast słuchać od niego, że mam wyzbyć się wiary, wolę na gruncie wspólnej nam obu moralności budować pluralistyczną rzeczywistość. W której wolność, równość i braterstwo nie będą tylko sloganem. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.