piątek, 16 sierpnia 2013

KRYGER I PIETKIEWICZ W STARYM KLASZTORZE

Mimo że nie ukrywam swojego sentymentu do Łodzi należałem do grona tych, których bardziej dziwił fakt, iż startujemy w konkusie na Europejską Stolicę Kultury, niż to, że przepadliśmy w tej walce z kretesem. Włodarze miasta, nie licząc oczywiście gal, na których warto się pokazać, czy przekazu w mass mediach są bowiem mało zainteresowani rzeczywistą i płodną polityką kulturalną. Tak samo niezainteresowane jest Łodzią Ministerstwo Kultury, którego finansowy wkład w tutejsze instytucje jest mniej niż znikomy, a i to mówiąc delikatnie.
Sądzę jednocześnie, że Łódź mogłaby wygrać w konkursie na determinację w tworzeniu enklaw kultury. Potrzeba bowiem spektakularnego samozaparcia, żeby powoływać rzeczy nowe i przedłużać agonię rzeczy starych.
Taka determinacja i (zdaje się) imponująca energia cechuje Mirosława Pietkiewicza, dzięki któremu walkę o byt podjął festiwal Muzyka w Starym Klasztorze. Po latach ciekawych imprez (w ostatnim czasie pokazali się choćby Tomasz Daroch, Marc Caudle czy Alina Ratkowska) rok obecny przyniósł niemiła niespodziankę:
doszło do rozwiązania Łódzkiego Towarzystwa Muzycznego, głównego organizatora, nie znalazła się natomiast intytucja, która te organizacyjne obowiązki chciałaby podjąć. Nie znalazły się także instytucje patronackie i sponsorzy, w związku z czym los Festiwalu zawisł na włosku.
Dzięki Pietkiewiczowi i OO Franciszkanom odbyły się cztery niebiletowane koncerty, na których - bez honorariów - wystąpili rodzimi artyści.
Zwieńczeniem tej kameralnej wersji Muzyki w Starym Klasztorze stał się dzisiejszy wieczór. Zaprogramowany z rozmachem i wypełniony autentycznymi artystycznymi kreacjami.

Przy organach zasiadł sam Pietkiewicz, a w jego wykonaniu usłyszeliśmy muzykę Jana Sebastiana Bacha, Johannesa Brahmsa oraz Louisa Vierne'a. Gra organisty była wysmakowana kolorystycznie, pełna niuansów we frazowaniu, budowaniu napięć, a jednocześnie szlachetnie obiektywna, zdystansowana. Pietkiewicz nie próbował narzucać przez kompozycje swoich emocji, raczej starał się, by muzyczny fresk w każdym z nas budził emocje intymne, zindywidualizowane.

Pazur kameralisty pokazał w kompozycjach Bacha, Henryka Czyża i Antoniego Dvoraka, w których zaprezentowała się dzisiaj Urszula Kryger.
Nie będę krył, że w świecie kameralistyki wokalnej i muzyki oratoryjno-kantatowej dwie Artystki niezmiennie budzą mój podziw i zachwyt. Są nimi Jadwiga Rappe i właśnie Urszula Kryger. W parze idzie tu razem nadzwyczajna szlachetność instrumentum: piękna barwa, klarowna, prześwietlona światłem jak rozeta gotyckiej katedry, mieniąca się odcieniami bursztynu, wewnątrz którego pełzają języczki ognia. Kryger włada tym głosem z niezwykła maestrią - dźwięki zawsze pozuje krągło, nie pozwala, by odklejały się od oddechu, dynamikę buduje nie tylko natężeniem siły, ale także gęstością brzmienia, potrafi niezauważalnie zmieniać rejestry, a do tego - mimo że głos naturalnie jej ciemnieje - umie nadać górze jasne, sopranowe wręcz brzmienie. Ale siłą jej kreacji - podobnie jak Rappe - jest mądrość i prostota. Nic nie jest tu przerysowane, choć najdrobiejsze niuanse sensu znajdują odbcie w intepretacji. Co zaś najważniejsze - Artystka śpiewa po to, by zaprowadzić nas na próg ciszy. 
Radość sprawiły mi trzy spośród Pieśni biblijnych Dvoraka, satysfakcję poczułem przy arii z kantaty Bacha. Najważniejszą częścią jej recitalu stał się dla mnie jednak tryptyk Henryka Czyża Wśród gwiazd, Ave Maria, Wśród gwiazd
Zwłaszcza Ave Maria, z cierpkim, pełnym dysonansów, zabłakanym akompaniamentem i smutnym pięknem linii głosu pozostaną w mojej pamięci. Słuchając końcowych dźwięków miałem nadzieję, że dalej zapadnie już cisza i że zostaniemy w niej wszyscy, z Kryger i Pietkiewiczem na czele...

Wspaniała to była uczta, która - mam nadzieję- nie będzie ostatnią muzyczną ucztą w starym klasztorze... 


_____________
Zdjęcie za empik.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.