środa, 29 lutego 2012

ZAMYŚLENIA

Pamiętam, jak odchodziła. Dla grona bliskich miała pogodną twarz i pogodne słowa - "nie macie się co martwić, po tamtej stronie będę przy Was jeszcze bardziej". Cierpienie, niepewność, lęk, które traktowała zawsze jak nieważny opad codzienności, pokazała tylko tym, którym musiała to pokazać. Nikogo nie wykluczając; fizyczne oddalenie czyniąc czymś pogodnym i  naturalnym.
Mogła być moją babcią, a była przyjaciółką. Nie boję się użyć tego słowa, które nie jest dla mnie wyświechtaną kalką z angielskiego. Pozwoliła mi doświadczyć w życiu oddania i bezwarunkowości. Zawsze otwarta. Umiejąca milczeć i rozmawiać, niekiedy tylko słuchać, niekiedy zażarcie się kłócić czy poprawiać błędy językowe. Wspominać uroki erotyki i marzyć o wiecznych łąkach z ponownie rozbrykanym mężem. Jadło się u niej, a gotowała wybornie i nie pozwalała zmywać. Czytało poezję. Rozmawiało o muzyce i codzienności. Żartowało, niekiedy rubasznie. Zwyczajnie siedziało w fotelu. I zawsze było się kochanym, przyjętym, zaakceptowanym, utulonym, przemienionym Jej ciepłem. Bez względu na wszystko co dzieliło czy różniło.
Takiej osoby jak Ona nie dało się wykorzystać. Bo dobro ma to do siebie, że się udziela, bez względu na to, jakie intencje towarzyszą obdarowanemu.
Odeszła w sylwestra przywodząc mi na myśl innego, spędzanego u Niej w towarzystwie Zuzanny szykującej się na bal kostiumowy. Widzę ją wciąż przy stoliku, w kuchni, zapadniętą w fotel i odpalającego papierosa za papierosem.
W jednym się nie pomyliła - została przy nas. Ani przez moment nie poczułem, że Jej nie ma. Wprost przeciwnie, czuję jej obecność jeszcze bardziej, bo nie krępują Jej już granice cielesności. Odwiedzając Ją czułem często, że choć tyle starsza, jest młodsza od wszystkich swych młodych podopiecznych i przyjaciół. Młodością, która już nigdy nie przeminie.
W 'testamencie' zostawiła mi Zuzannę pod opiekę. I poczucie, że chciałbym w życiu być choć w części podobny do Niej. Czuję też jej ewige Liebe, mimo że tak często niedomagam i w pierwszym, i w drugim.
Wśród ulubionych piosenek Jaka Brela mam 'Les Vieux" z atmosferą pachnącą tymiankiem i lawendą. Gdy jej słucham zamyślam się, smucę. I cieszę, że prawda tych słów nie jest prawdziwa do końca...
http://www.youtube.com/watch?v=EtZwQ5ZwJ18  

niedziela, 26 lutego 2012

NIE-LUDZIE, RELIGIA, LAICYZACJA

Powoli zabieram się za przygotowanie do dyskusji na temat nietzscheańskiej krytyki religii. I po raz kolejny rodzą się we mnie podejrzenia, że z polską popularnością Nietzschego coś jest nie tak. Wprawdzie trudno przecenić znaczenie tej myśli, także dla religijności i zarazem jej zaniku oraz odnowy, niemniej to, o czym mówił Nietzsche dotyczyło innego kontekstu i powinno być już dawno przerobione. Pomijając (naiwne) dyskursy w stylu Dawkinsa czy innych scjentystów jego pokroju, zachodnie chrześcijaństwo krytykować dziś trzeba za jego stosunek do tzw. świata natury.
Wciąż pleniący się antropocentryzm,
kojarzenie tego, co niskie w człowieku z tym, co zwierzęce,
reklamowane jeszcze na kazaniach przekonanie, że mamy iść i czynić sobie ziemię poddaną,
umniejszanie a nieraz wyśmiewanie prób regulacji prawnej sytuacji zwierząt kiedy dopuszcza się aborcję czy dyskutuje o eutanazji 
brak piętnowania cierpienia zwierząt przygotowywanych na świąteczne potrawy
- takie rzeczy i takie stawianie spraw zasługuje na zdecydowany sprzeciw.

Za Nowosielskim warto powiedzieć trzy sprawy:
Po pierwsze, wbrew temu, co zostało w naszej cywilizacji, Objawienie wyraźnie napomina o zbawieniu całego stworzenia, ofiara Chrystusa była więc złożona nie tylko za ludzi, ale także za rośliny i zwierzęta, i skały, i...
Po drugie, jeśli chcemy wierzyć, musimy czuć, że żyjemy w świecie, w którym "nie ma sposobu na to, żeby nie być grzesznikiem". Zdaniem Nowosiela nawet Chrystus, jako człowiek, był grzeszny, "bo przecież jadł mięso, jadł ryby, uczestniczył w życiu ludzi", które stoi na przemocy, opresji, zadawaniu śmierci. Ja bym tu dodał również rośliny, które pozbawiamy życia, a które - jak pouczają rośliny rozwijające się w domu - także potrzebują ciepła, zainteresowania, nawet muzyki czy rozmowy.
Po trzecie, jeśli chcemy być chrześcijanami, musimy podjeść do Objawienia holistycznie. Wtedy znajdziemy tam także taki cytat: "Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego i ten sam dech życia. (...) Kto pozna, czy dusza synów ludzkich idzie w górę, a dusza zwierząt zstępuje w dól, do ziemi"?

Konkluzja? Szansą dla religii jest radykalna odnowa jej wrażliwości. Dziś antropocentryczne chrześcijaństwo stało się gorsze od człowieka czującego dramat innych stworzeń. Religia gorsza od człowieka nie ma zaś racji bytu. I właśnie w tym kontekście widzi Nowosielski powód współczesnej laicyzacji i zamierania religii. I trudno się z nim nie zgodzić! 

poniedziałek, 20 lutego 2012

CALLAS, SZTUKA, METAFIZYKA

Chyba staję się sentymentalny, ale co i rusz dopadają mnie ostatnio nostalgiczne wspomnienia. Chociażby te z licealnej wycieczki do Grecji, gdzie chodząc po spękanej ziemi, kamienistych plażach czy zakrzepłych w swej formie amfiteatrach myślałem o dwóch artystkach - Irene Papas i Marii Callas. Jest w 'greckości' coś specyficznie tragicznego i katartycznego, ale trzeba niezwykłej metafizycznej otwartości i artystycznej odwagi oraz bezkompromisowości, aby wydobyć to na światło dzienne (nijak nie wyszło to np. Agnes Baltsa). Ale bez tych cech pewnie w ogóle nie ma autentycznej sztuki.
Takiej, jaką prezentowała właśnie Callas. Zwłaszcza ta późna. Obejrzałem właśnie na youtube'ie Jej wykonanie arii Satuzzy z koncertu w 1974 r. Nie przepadam ani za tą arią, ani za tą partią. A tu proszę - nijak nie potrafię dojść do siebie. Co z tego, że głos wielkiej Callas czasy świetności ma już dawno za sobą. Co z tego, że jest zbyt rozwibrowany, za mało aksamitny a zbyt ostry, nie posiada dawnej precyzji, głębi czy świetlistości. Są tu szczere emocje, prawda życia kobiety, potrafiącej poświęcić karierę dla okrutnej miłości (a przez to paradoksalnie ocalić sztukę), życiowa mądrość. Jest tu głos, w którym nie chodzi o uwodzenie i łaszenie się, ale o odsłonięcie (po Heideggerowsku) egzystencji, zjawienie prawdy życia. A taki głos nie może być tylko ładny czy wdzięczny, bo nie taki jest los człowieka. To wszystko było u Callas zawsze, jednak od lat 60tych ubiegłego już wieku dostrzec to można w sposób szczególnie wyrazisty. Pewnie dzięki temu jest dla mnie Największą z największych. Doskonalszą od wielu śpiewających lepiej od niej. I jedną z nielicznych autentycznych Artystek.
 http://www.youtube.com/watch?v=LJIZGthwWLc&feature=related

niedziela, 19 lutego 2012

KONIEC EPOKI

Koniec Epoki Romana Jasińskiego to z całą pewnością jedna z moich ulubionych książek. Ilekroć do niej wracam, niezmiennie urzeka mnie cierpka ironia w komentarzach Autora, a wyłuskane przez Niego fragmenty recenzji i tekstów o muzyce dają odetchnąć atmosferą międzywojnia - z jego koncertowymi blaskami i cieniami.
To niemałe tomiszcze udało mi się wreszcie przywieźć od rodziców. I zerknąć doń w cichy, celowo wolny od zawodowych spraw wieczór w domu pachnącym cynamonem. Otworzyłem je na chybił trafił. I znalazłem jakże współczesne muzyczne i teatralne problemy.
Pierwszy, to problem z obsadzeniem partii Violetty Valery w Traviacie. Bo dziś jest tak samo, jak w 1937 r., gdy partię tę śpiewała w Warszawie wspaniała Toti dal Monte. Witold Szeliga pisał o niej wtedy:
P. Toti dal Monte bynajmniej nie wygląda na osobę unieszczęśliwioną przez chorobę płucną, jak chce tego tekst Traviaty. Strukturę posiada tak mocną, że trudno słuchaczowi wmówić sobie, iż na scenie widzi suchotnicę. Ale poza tym gra p. Toti dal Monte wspaniale.
W tym wypadku pomyślałem o wyższości Łodzi nad resztą świata, gdzie - dzięki od lat etatowej Violetcie - widz takich problemów przeżywać nie musi.

Drugi, to problem z krytyką, szeroko u nas niedawno dyskutowany, zwłaszcza w kontekście literatury. Po tekstach, cytowanych obficie przez Jasińskiego, dojść można do wniosku, że krytyka bądź kryzysu nie przeżywa, bądź przeżywa go permanentnie. Co udokumentuję takimi wyimkami, dotyczącymi II koncertu skrzypcowego Karola Szymanowskiego:
 Wydało mi się, kiedy Koncert słyszałem po raz pierwszy, że tak myślą góry o swojej prastarej przeszłości, o swej powadze i o swoim pięknie. Z tej zadumy wyłaniały się potem wizje duchów tańczących, a wreszcie w jasnym słońcu liryki rysowało się wcielenie ludowości w sztuce... [Felicjan Szopski].
Koncert w wyższym może stopniu niż poprzednie utwory zostawia nas pod czarem urzekających powtórzeń, ciężkiego czadu naglącej i wciąż ponawianej rytmiki [...]. Jest to jak taniec Chochoła, w tak którego powinny się kręcić oczadziałe pary. Ta muzyka zmysłowa trzymała nas cały wieczór pod swoim władztwem [Wanda Melcer].
Jakżesz słusznie pyta w komentarzu Jasiński o to, "cóż mógł pomyśleć po przeczytaniu takich recenzji 'zwykły' czytelnik?".

Poza tym dzień był dynamiczny, z Bernstainowskim Kandydem i ze Świętem wiosny w jednej z moich ulubionych transkrypcji braci Paratore. Był też nostalgiczny - z Claudiem Monteverdim i Gesualdem da Venosa. Do dwóch ostatnich wracam jak do Jana Sebastiana - szukając życia, energii, pociechy. I myślę sobie, że rację ma Jerzy Nowosielski gdy pisze, że bez kanonu i bez warsztatu twórczość jest pusta. Bo "absolutna" wolność to nic nie znaczący chaos, a wolność twórcza to umiejętność trangresyjnego przekraczania tego, co krępuje. Niech przykładem będzie tu Gesualdo: mroczny i świetlisty, wyciszony i rozedrgany, prosty i skomplikowany; jak nikt operujący chromatyką. Jasnowzroczny szaleniec w konwencji chociażby madrygału. Ot, czapki z głów Panowie! Geniusz!
http://www.youtube.com/watch?v=GUl0NIKRLa4

piątek, 10 lutego 2012

SZAHAJ W ODRZE, CZYLI KULTURA UPAKARZANIA

Lutowa 'Odra' dotarła pod mą strzechę szybciej niż się spodziewałem. Przynosząc ze sobą tekst Andrzeja Szahaja poświęcony Kulturze upokarzania. Na gorąco starałem się dociec, od kiedy datuje się moja sympatia do tego Autora. Przypomnieć sobie nie przypomniałem, ale po lekturze uczucie sympatii pozostało niewzruszone. Cenię Szahaja za wiele rzeczy. Najbardziej, za komplementarne traktowanie roboty filozoficznej jako pracy stricte akademickiej (tutaj najwyżej cenię Jego książkę o komunitaryzmie i libertarianach) i jako zaangażowania społecznego. Co ważne, w artykułach pisanych dla osób nie mających nawyku czytania tekstów filozofów i historyków filozofii Szahaj nie rezygnuje z tego, co w akademickiej formie najlepsze - spokojnego tonu, jasnego formułowania tez i rzeczowej argumentacji.
Kultura upokarzania tezy ma zasadniczo dwie. Pierwsza mówi o tym, że "zestaw popularnych programów telewizyjnych i obecnych w nich wzorów zachowania jest zwierciadłem stanu społeczeństwa i dominującej w nim ideologii". Podług drugiej, kultura upokarzania jest wprost proporcjonalna do zróżnicowania statusu społecznego danej wspólnoty.
Na kanwie tych dwóch tez snuje Szahaj rozważania dotyczące Polski. Pokazuje, jak rozwarstwienie naszego społeczeństwa przekłada się na rozliczne mechanizmy poniżania, których głównym źródłem są "bieda i wykluczenie społeczne, a także bycie innym pod jakimkolwiek względem (np. seksualnym):. Pokazuje, jak mechanizmy te oddziałują na programy telewizyjne, "w których uczestnicy starają się znaleźć uznanie publiczności i jurorów, prezentując jakieś swoje talenty", a gesty te uznaje za "rozpaczliwą próbę awansu społecznego dla członków grup upośledzonych społecznie". Pisze też w końcu (a w rzeczywistości na początku tekstu) o przetasowaniu hierarchii społecznej - dziś być, to znaczy być widzianym. "Dyktatura widzialności" zaś zamienia takie wartości, jak kompetencje, erudycja i inteligencja, na wymóg fizycznej atrakcyjności nie tylko kreując aktorów na nauczycieli życia, ale znajdując reperkusje nawet w serwisach, w których studenci oceniać mogą swoich wykładowców (Ocen.pl posiada rubrykę "uroda"). Wszystko to zaś okrasza uwagami o (neo)liberalizmie, narzucaniu modeli władzy bez społecznej debaty etc.
Trudno odmówić słuszności wielu spostrzeżeniom Szahaja. Trudno też nie zadumać się nad jego tekstem. Także zamiast streszczać go dalej, wolę zachęcić do samodzielnej lektury. Tym bardziej, że 'Odra' wciąż pachnie farbą drukarską, a dzisiaj to rzecz unikalna i nie do przecenienia! 
.  

czwartek, 9 lutego 2012

POŻEGNANIA/POWITANIA

Powinienem żegnać Wisławę Szymborską. Ale nie potrafię. Nie potrafię, bo nie żegna się ludzi, którzy są. Ma rację Nowosielski, że to, co najbardziej konkretne, to, co najbardziej istnieje, wymyka się schematom podług których meblujemy świat. Więc ona jest. Tak samo, jak jest Paul Celan, Stefan Swieżawski, Pani Teresa. Każde na swój sposób, inaczej bliskie, ale tak samo obecne. Bo przecież pamiętając umierać (a w końcu to najbardziej znaczy memento mori), pamiętam również, że najbardziej żyje się w pamięci innych. Pewnie dlatego sam chciałbym leżeć w powietrzu, tam, gdzie nie leży się ciasno, odchodząc na zawsze wraz z pamięcią tych (a chcę wierzyć, że będzie taka pamięć), którzy byli mi bliscy.
Czym zatem jest śmierć? Żywą pamięcią o tych, którzy na taką pamięć nie zasłużyli. Jak małostkowy Miłosz, pychą i fałszem niszczący przyjaźń z "małym" (we własnych, bo nie w moich oczach) człowiekiem.
Nie umiem pożegnać tych, o których pamiętać nie chcę. Nie umiem witać tych, których nie pożegnałem, ale którzy są już inaczej. Życie, przynajmniej moje, to cisza czekania na powitania i pożegnania, na swoje miejsce w powietrzu, gdzie nie leży się ciasno.

http://www.youtube.com/watch?v=_dvtbzEAodQ

czwartek, 2 lutego 2012

HOMO(FOBIA)(PATOLOGIA)??

Z Tygodnikiem Powszechnym jakoś mi ostatnio nie do końca po drodze. I tym razem wcale nie ze względu na treść pisma, ale przez korespondencję, którą Redakcja zamieścić powinna i zamieściła. Chodzi mi o list prof. Andrzeja Paszewskiego zatytułowany Homopatologia: list do ks. Jacka Prusaka, którego Autor powołując się na dowody biologiczne pisze o homoseksualizmie jako o patologii, o naciskach homoseksualnego lobby czy współczesnej "promocji homoseksualizmu", która pod płaszczykiem krzewienia tolerancji obrzydza "tradycyjną męską i żeńską przyjaźń". Tekst jest bolesny z wielu powodów. Także merytorycznych. Widać bowiem, że polscy naukowcy zupełnie nie odrobili lekcji z metodologii i filozofii nauki. Nie trzeba w końcu być konstruktywistą, zupełnie wystarczy znajomość Neuratha, Carnapa czy Poppera, żeby wiedzieć, jaki status mają naukowe tezy czy dowody. Ba, nie trzeba znać ich wcale, żeby wiedzieć, że nie da się lekko przejść od porządku wyjaśnień genetycznych, do konstatacji światopoglądowo-moralnych. Widać jednak, że na rodzimym gruncie to zbyt trudne. Znajomość "faktów" lepiej bowiem robi duszy człowieka niż świadomość, że promuje się stereotypy. Ale cóż, jak stawiać takie zarzuty biologom czy antropologom (mam jeszcze w pamięci taką prezentację "faktów" dotyczącą atrakcyjności cielesnej jako komunikatu biologicznego i wciąż mi słabo!), skoro swojej lekcji nie odrobili nawet niektórzy rodzimi etnolodzy oraz kulturoznawcy. Chciałoby się jednego: żeby oni wszyscy wreszcie dali nam spokój. Nie wciskali nas w ramy bezrefleksyjnie przyjmowanego (neo)darwinizmu, nie badali osobliwości naszego mózgu, przestali odwoływać się do badań z dyscyplin, o których mają raczej nikłe pojęcie. Chciałoby się tylko, żebyśmy mogli płacić razem podatki, bez problemu dowiadywać się o stan zdrowia partnerki/partnera leżącego w szpitalu, wybierać takie wspólnoty, których narracje nas przekonują. Chciałoby się, żeby wreszcie przestano zaglądać nam do łóżek i mówić, kim jesteśmy...