środa, 11 stycznia 2012

O WANDZIE LANDOWSKIEJ


Nie pamiętam, gdzie po raz pierwszy usłyszałem o Wandzie Landowskiej. Było to bardzo dawno temu, bo mam w pamięci żywy obraz siebie z początków liceum, gdy w jakieś wakacyjne, duszne przedpołudnie buszuję w sklepach muzycznych Szczecina. W jednym z nich, na ul. Wojska Polskiego, udało mi się wygrzebać kompakt EMI z nagraniami sonat Scarlattiego w jej wykonaniu. Pamiętam swój szaleńczy kurs do domu po pieniądze, równie szaleńczy powrót do sklepu, a w końcu podniecenie towarzyszące odsłuchowi płyty. Od tamtej pory nagrania Landowskiej mam ciągle pod ręką. A choć intensywnie eksploatowane, nieustannie zaskakują mnie czymś nowym i świeżym. To prawda, z dzisiejszego punktu widzenia dźwięk jej klawesynu jest niestylowy. To prawda, w kontekście dzisiejszej wiedzy tempa, zdobienia wydają się odstępstwem od barokowych norm. Ale nigdy nie da się przecenić owego punktu widzenia "dzisiaj". Nie jest bowiem tak, że współczesnym artystom udało się dotrzeć do autentycznej barokowej prawdy. Po prostu inaczej czytamy te same teksty, które znała i wskrzesiła Landowska. I poruszamy się w nieco odmiennym horyzoncie estetycznym. Wierne czy nie - interpretacje Landowskiej odznaczają się niezwykłą inwencją i siłą. Ozdobniki są zupełnie naturalne, podobnie tempa. Artystka często bawi się fakturą i doskonale, krystalicznie czysto odsłania meandry polifonicznych konstrukcji.

Znana przede wszystkim jako klawesynistka i teoretyk (choć bodaj żadna z jej prac, w tym także najistotniejsza pt. "Musique ancienne" nie została dotąd spolszczona; przez facebook namawiałem do wydania tej książki Wydawnictwo Kle, zobaczymy co z tego będzie), była przecież równie ciekawą kompozytorką i pianistką. Zupełną rewelacją są jej nagrania sonat Mozarta. Gra je niesłuchanie prosto, jasnym, acz niezwykle kolorowym, selektywnym dźwiękiem. Bardzo naturalnie dobiera tempa, potrafi również połączyć żelazną dyscyplinę rytmiczną (wybijaną na sposób klawesynowy) ze zdrową dawką nonszalancji (proszę posłuchać rubat!). Jej gra jest przy tym zarazem doskonale emocjonalna i powściągliwa, odsłaniając protoromantyczne oblicze Mozarta, czy też klasycyzujące oblicze Schuberta (bo to on przychodzi mi często na myśl w trakcie jej gry).  I cieszę się, że nie jestem osamotniony w swoich opiniach. Dzielę je choćby z Alanem Fraserem, autorem interesującego bloga na temat techniki pianistycznej, z którego czerpię załączone fotografie (http://www.pianotechnique.net/wanda-landowska-plays-mozart.html).
Piękne jest również i to, że nigdy nie zapomniała o swoich polskich korzeniach. W swoim repertuarze miała utwory Ogińskiego, Szarzyńskiego, Jarzębskiego czy polskich anonimów. I myślę, że w nikt tak jak ona nie zagrał już poloneza "Pożegnanie Ojczyzny". Oto on:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.