piątek, 13 stycznia 2012

O WIELKIM, WCIĄŻ NOWEJ DYREKCJI I DALSZYM CIĄGU MIZERII

Przyznam się, że wciąż nie rozumiem powodów, stojących za oddaniem sterów łódzkiego Teatru Wielkiego tandemowi Wojciech Nowicki-Waldemar Zawodziński. Sprawne kierowanie Teatrem im. Jaracza nie jest tu żadnym argumentem, oba typy scen - także jeśli chodzi o wielkość - są do siebie nieporównywalne. Być może argumentem był tu 'gwiazdorski' status Zawodzińskiego jako reżysera operowego. Być może, bo choć zapraszany i rozchwytywany, jest dla mnie jednym z najmniej przekonujących reżyserów operowych. Odwołującym się do tandetnych klisz "psychoanalitycznych". Niepotrafiącym wiązać budowanych przez siebie scen-obrazów. I niekonsekwentnym stylistycznie, co w tym przypadku nie owocuje zaskoczeniem czy nowatorskością, ale horrendalnym zazwyczaj nieporozumieniem. Dla potwierdzenia tych słów wystarczy wspomnieć łódzki 'Czarodziejski flet" (z Damami-dominami, Paminą tarzającą się pod suknią-kośćmi miedniczymi swej matki czy hipertandetnymi owadami wypełzającymi na scenę w zakończeniu) bądź krakowską 'Halkę', o której wystarczająco dużo napisał Daniel Cichy w Tygodniku Powszechnym.
Poza mnożeniem stanowisk (brak kompetencji stricte muzycznych Zawodzińskiego jest zapewne powodem powołania Rubena Silvy na kierownika muzycznego; praktyka taka nie jest ani zła, ani głupia, o ile teatr stać na realizację interesujących przedstawień oraz na gaże dyrektorsko-artystyczne, a tak w Łodzi nie jest, tu, sądząc po repertuarze, na gażach należałoby oszczędzać) nowy tandem dyrektorski nie ma, niestety, do zaoferowania nic interesującego. Owszem, premiera "Marii Stuardy" zachwycać mogła choćby kreacją Doroty Wójcik. Poziom reżyserski spektaklu był jednak żaden - na zaprezentowane rozwiązania wpadłbym pewnie wieczorem nad kubkiem grzańca. W grudniu jako premierą (!) uraczono nas galą arii operowych, na luty zapowiedziano Hiszpańskie fascynacje, czyli lekkostrawny zlepek Bizeta, Verdiego, de Falli i innych. Aż wstyd mówić, że jako potencjalny widz czuję się kompletnie upupiony i że remont Teatru niczego tu nie tłumaczy (choćby dlatego że istnieją również warte pokazania opery kameralne, w tym takie szlagiery jak Gianni Schicchi).   Cóż, przyjedzie mi wzdychać do czasów dyrekcji Krzyżanowskiego, puszczając w niepamięć wszystkie "brzydkie rzeczy", których dokonał przy okazji. Na opery wybierać się poza Łódź. I cieszyć, że od dłuższego czasu przynajmniej nasza filharmonia jest w stanie zapewnić doznania artystyczne nie tylko z nazwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.