piątek, 19 lutego 2016

AIDA

Los nie sprzyjał mi, jeśli chodzi o obecność na spektaklach Teatru Wielkiego w Łodzi. W końcu udało mi się wybrać na Aidę w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego. Mam z tą inscenizacją dobre wspomnienia. Pamiętałem jej dużą urodę plastyczną, piękne choreografie, przykuwające uwagę kostiumy. Przekonał mnie też wtedy pomysł, bo pokazać Aidę jako rodzaj zabawy ze starożytnością, podejmowaną w przestrzeni muzealnych sal. Zapamiętałem też kreacje wielkiego formatu, jak Amneris śpiewaną przez Jolantę Bibel. 

Byłem ciekaw, czy wspomnienia te znajdą potwierdzenie. Plastycznie, scenograficznie i reżysersko spektakl wytrzymał próbę czasu. Patrzy się na niego z prawdziwą przyjemnością, choć sporo szczegółów zostało nie dopracowanych. Większej uwagi wymaga choćby choreografia, zwłaszcza w scenie w komnacie Amneris. Warto dopracować ruch sceniczny żołnierzy ścigających Amonasra i Aidę, charakterystyczny, rozkołysano-żołnierski ruch artystów w 1 akcie, gdy ogłaszana jest nominacja Radamesa na dowódcę wojsk czy zadbać o lepsze dopasowanie kostiumów (faraon przesadnie tonął w swoich szatach). 
Gorzej było dla mnie ze stroną muzyczną tej Aidy.

Spektakl — moim zdaniem — trzymali Monika Cichocka i Zenon Kowalski. Oboje mają głosy właściwego gatunku, stworzyli także wiarygodne postaci. Cichocka mocno „zebrała” głos, przez to jej średnica zrobiła się nieco bardziej głucha, ale za to mocno powściągnęła wibrację. Budowała frazę idąc za słowem, co zawsze niezwykle cenię. Podobała mi się artykulacja przednutek w arii O patria mia! Mistrzowsko zbudowała kulminacją na c3, które zabrzmiało prawdziwie słodko. Brakowało mi za to nieco dźwięczności w głosie w obrębie c1-e1. Patryka Rymanowskiego z chęcią bym usłyszał jako Ramfisa. Raz, że faraon wymaga, w moim odczuciu, głosu o ciemniejszej barwie. Dwa, że Robert Ulatowski śpiewał nieczysto i — jak dla mnie — nie zbudował przekonującej roli. Rymanowskiego zaś znam nie tylko jako dobrego śpiewaka, ale i aktora. Dużą pracę nad głosem wykonała Agnieszka Makówka — jej góry są teraz zdecydowanie lepsze. Bardzo podobała mi się nieszczera słodycz jej głosu, gdy deklarowała Aidzie swą rzekomą przyjaźń. Tak czy owak, głos Makówki to, na moje ucho, zdecydowanie liryczny mezzosopran. Za mały, by sprostać partii Amneris. Często gęsto głos zupełnie zakrywała orkiestra. Niskie dźwięki były albo głuche i słabe, albo miały barwę odstającą od „reszty” głosu (tak było choćby ze skokiem na głowie venga w akcie IV). Przeszkadzała mi również nadmierna wibracja. Tomasz Kuk był chory, nie będę więc pisał o stronie wokalnej jego występu. Niestety, nie przekonał mnie także jako aktor. Ładnie wypadła Patrycja Krzeszowska jako Kapłanka, czego nie mogę, niestety, powiedzieć o Krzysztofie Marciniaku jako Posłańcu. Ciepłe słowa kieruję pod adresem chóru, który walnie budował, także scenicznie, atmosferę poszczególnych scen. Tadeusz Kozłowski wiedział, co chce przekazać, ale orkiestra po ostatnich trudnych latach musi jeszcze popracować nad formą.

Po spektaklu towarzyszą mi różne emocje. Także smutne. Jeszcze nie tak dawno korpus solistów pozwalał na w miarę swobodne obsadzanie różnorodnego repertuaru, od pozycji lżejszych, przez wielkie belcanto, po partię wymagające głosów zdecydowanie mocniejszych. Teraz czuć, że niektórych ról zwyczajnie nie ma komu śpiewać. Mimo to jako premiera zapowiedziana jest Turandot, która utrzyma się w repertuarze tak długo, jak długo będzie nas stać na honoraria dla artystów z zewnątrz, przy czym pamiętać trzeba, że najlepsze aktualnie (co podkreślam, samemu uciekając raczej do nagrań śpiewaczek z minionych pokoleń) wykonawczynie roli Turandot raczej do Łodzi nie zawitają.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.