środa, 30 stycznia 2019


Pamięci Andrzeja

Dziś mija pierwsza rocznica śmierci Andrzeja Malinowskiego. Przez długi czas znałem go ze sceny, jako solistę łódzkiego Teatru Wielkiego. Później nasze drogi przecięły się na gruncie prywatnym i wolnomularskim.
Pamiętam Andrzeja jako człowieka pogodnego, nie skarżącego się na ból i choroby, życzliwego, ciepło wypowiadającego się o innych, krytykującego w taki sposób, że krytyka nie przeradzała się w atak. To, co prywatne, chcę jednak takim pozostawiać. W ramach wspominek przypomnę za to fragmenty tekstu, który opublikowany był w nieistniejącym już portalu opera.info.pl, którego baza nie jest obecnie dostępna.

CUDZE CHWALICIE 



Dziękuję Iwonie i Andrzejowi Malinowskim za ‘Holendra”,

A Panu Profesorowi Włodzimierzowi Zalewskiemu za zdjęcia oraz informację na temat wykonawczyni partii Mary


[...]
To inscenizacja ze wszech miar godna przypomnienia, zarówno ze względów stricte muzycznych, jak i z powodów teatralnych*. 

Reżyserem tamtego spektaklu był Waldemar Zawodziński, dając wyraz dużej wrażliwości plastycznej i muzycznej. Stworzona przez Niego opowieść nie przesłania sensów Wagnerowskiej partytury, wydobywając z niej ciemne, neurotyczne tembry, których nie zakłóca nawet końcowa apoteoza. Oszczędna, symboliczna i plastycznie urzekająca scenografia, wyraźny, ale nie przerysowany sceniczny gest, oddanie wyobraźni reżyserskiej na usługi dzieła – wszystko to niewątpliwe atuty łódzkiego Holendra. Szkoda, że szlachetna umiejętność „słuchania okiem” (jak nazwał ją sam Zawodziński) gdzieś się po drodze zagubiła. Jego aktualne inscenizacje operowe zbyt często budzą bowiem we mnie poczucie rozczarowania…

Spektakl jest także kapitalny muzycznie.
Fascynującą postać Holendra stworzył Włodzimierz Zalewski. Nie brak tu silnych emocji, egzystencjalnego zagubienia, swoistej wyniosłości. Ale wszystko podane zostało w sposób powściągliwy, wolny od histerii, a dzięki temu o wiele bardziej tragiczny.  Intrygujący, bo niejednoznaczny, jest Daland Andrzeja Malinowskiego. Holender budzi w nim zarazem hipnotyczną fascynację, jak i strach czy egzystencjalną niechęć. Chciwość miesza się z pogardą. Wyraźnie czuć między nimi konflikt o rywalizację o władzę czy wyższości. Konflikt, który jest motorem napędowym całego metafizycznego dramatu.
Wszystko to nie tylko widać na scenie, ale także słychać. Głosy Zalewskiego i Malinowskiego zostały dobrane idealnie! Pyszny bas-baryton Zalewskiego o barwie włoskiego orzecha i mroczny, czarny bas Malinowskiego dopełniają się w kontrastach, nigdy nie tracą miękkości i mienią się odcieniami. (Nawiasem mówiąc, podobnie kapitalne zestawienie udało się Otto Klemeprerowi, w nagraniu którego występują Theo Adam i Martti Talvela).

Poruszająca jest Senta Hanny Lisowskiej. To nie młoda, nieświadoma życia dziewczyna, ale dojrzała kobieta, której życie skazane jest na melancholię i tęsknotę za tym, by złożyć się w miłosnej ofierze. Jej śpiew pełen jest ciepła i rozmarzenia, czemu sprzyja bogaty, metaliczny głos barwy przytłumionej, ciemnoczerwonej krwi.

Udatnie wypada także Andrzej Jurkiewicz jako Eryk. Jego tenor ma wyraźne, barytonowe, miedziane zabarwienie, idealnie współgrając ze śpiewem Lisowskiej.

Świetna jest także Alicja Pawlak, odtwórczyni skromnej partii Mary. Czaruje głosem nośnym i silnym, o zmysłowej barwie, która kojarzy mi się z dymnym kwarcem.

Kamera utrwaliła szczęśnie najlepsze lata chóru łódzkiej opery, który długo nie miał sobie równych.
Na pochwały zasługuje także orkiestra – precyzyjna, barwna, bardzo dobrze prowadzona przez Antoniego Wicherka.
Chwaląc cudze, powinniśmy pamiętać, ze warto również chwalić swoje.
Przyznaję, że wykreowany w Łodzi świat Senty i Holendra zasłużył na pochwały. Zasłużył także na utrwalenie – wydawanie spektakli na kasetach, a teraz na DVD czy CD to ciągła niedomoga naszych teatrów. A przecież autentyczne wartości tworzące naszą kulturę nie powinny przemijać wraz z nietrwałą ludzką pamięcią.

*Premiera miała miejsce 25/06/1994 r.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.