niedziela, 19 czerwca 2016

KRZESAĆ ŚWIĘTO WIOSNY

Martha Graham była nie tylko wspaniałą tancerką i choreografką, ale także świetną „aforystką”.   Jej słowa, nawet gdy wydają się proste czy trącące banałem, warte są zastanowienia, zwłaszcza, że o tym, co najbardziej banalne, często najmniej się pamięta. A więc twierdziła Graham, że „ciało wypowiada to, czego nie powiedzą słowa”, że „taniec jest ukrytym językiem duszy ciała”, że „uczymy się poprzez praktykę. Bez względu na to czy uczymy się tańca, praktykując taniec, czy uczymy się życia, praktykując życie — zasady są takie same”. Dla mnie istnieje jakaś nić, która splata Graham z Mosze Feldenkreisem, który patrzy na ruch jako na sposób samopoznania, a człowieka widzi jako istotę potrzebującą nieustannej ruchowej reedukacji — by ciało i jego działanie stanowiło jedno z życiem. Dlatego z entuzjazmem podchodzę to faktu, że łódzki Teatr Wielki pokusił się o wystawienie Święta wiosny w jej choreografii. Pomijając walory artystyczne, zespołowi baletowemu stworzono okazję do cielesnej i ruchowej reedukacji, wyjścia poza dominujący w Łodzi szablon. Można rzec — w końcu, bo wprawdzie Graham była wizjonerką i rewolucjonistką, ale dziś to już swoista „klasyka”. Tak o tym mówił Dominik Muśko:

„Nasz repertuar w większości jest klasyczny i neoklasyczny. Dla tancerzy jest to więc zupełnie nowy rodzaj ruchu, a technika Marthy Graham należy do najtrudniejszych. Wymaga zaangażowania innych partii mięśni i innego ustawienia ciała. Nie ukrywam, że pierwsze dni były ciężkie. Tancerze mieli duży orzech do zgryzienia, jak tę technikę w tak szybkim czasie sobie przyswoić”.


Prawdę powiedziawszy, to przyswojenie wygląda bardzo różnie i od strony warsztatowej spektakl wymaga jeszcze pracy. Warto zwrócić uwagę na asynchrony czy zachwianą geometrię (a geometryczność to jeden z fundamentów choreografii Graham), a to przez brak precyzji ruchu, a to przez zbyt dużą różnicę wzrostu między tancerzami (myślę tu o tańczących Kapłanów Witolda Biegańskiego i Gintautasa Potockasa). Warto zwrócić też większą uwagę na symboliczny potencjał ruchów — choćby piękny i dawny gest oranta w wykonaniu Biegańskiego nie znalazł odpowiednika w układzie rąk Potockasa, a być może pomyśleć nad większą wyrazistością świateł. Święto Graham dowodzi, że teatr to jeden organizm. Brawa kieruję do Ekateriny Kitaevy-Muśko, Bogumiły Sołek, Luny Othnin-Girard, Moniki Maciejewskiej-Potockas, Sakurako Onodera, Lydie Boutfeux, Hannah Sofo, Yukihiro Minamizawa, Wojciecha Domagały, Dominika Senatora, Wiktora Krakowiak-Chu, Koki Tachibana, Arthura Stashaka, Tomu Kawai, bez których spektakl by nie zaistniał. 


Nie zmienia to faktu, że artystyczna siła wizji Graham prowadzi do katharsis. Jej prostota i głęboka symboliczność, brak lęku przed erotyczną i „fizjologiczną” stroną człowieczeństwa, dążenie do ujawnienia się „duszy” ciała poprzez jej wytańczenie, a nie uprzedmiatawiające pokazanie są wstrząsające. Wielkie brawa należą się Nazarowi Botsiy jako Staremu Mędrcowi (Szamanowi) oraz Alicji Bajorek jako Wybranej, którzy udźwignęli złożoność psychologiczną i głębię swoich partii, będących mieszaniną erotycznej fascynacji, czułości, opieki, ale także przemocy i okrucieństwa. Bajorek, także poprzez pojawiający się od pewnego momentu wyraźnie słyszalny świszczący oddech, świetnie ukazała narastające szaleństwo Wybranej, która umiera ze strachu.  

Bardziej mieszane uczucia wzbudził we mnie Krzesany do muzyki Wojciecha Kilara (Siwa mgła i Krzesany) z choreografią Henryka Konwińskiego. A to dlatego że realizatorzy nie mogli chyba zdecydować się, czy spektakl ma operować skrótem i symbolem, czy jednak ma być realistyczny. I tak dostaliśmy mieszankę wybuchową — kiczowate góry-parawany, czerwone materiałowe pasy przywodzące na myśl torreadora, pseudo-parzenice sąsiadowały z umownością kostiumów w Siwej mgle i atrakcyjnością tańca. Myślę też, że lepiej by było, gdyby Arkadiusz Anyszka śpiewał swoją partię zza sceny czy z jej boku. Ubrany w „góralski” strój i błąkając się po scenie zakłócał narrację taneczną, wnosił niepotrzebną dosłowność, podczas gdy sam głos — prowadzony bardzo muzykalnie, z miękkim atakiem, o pięknej barwie — mógłby potęgować nastrój działając tylko na wyobraźnię.

Tadeusz Kozłowski dokonał też cudów prowadząc orkiestrę. To dyrygent, który świetnie rozumie czym jest teatr muzyczny — jasne, mogę dyskutować o tym, co było nie tak i ile znam lepszych wykonań Strawińskiego i Kilara (ale także — ile gorszych). Tylko po co, skoro prawda przekazu była szlachetna i czysta.

Święto wiosny i Krzesanego widziałem dwukrotnie — na otwartej próbie i dzisiaj. I z chęcią wrócę w przyszłym sezonie. Choć, czego nie będę krył, znów będę miał wątpliwości, czy po Graham czekać na Krzesanego. Smuci mnie tylko, że to baletowe święto nie znalazło równie wartościowej oprawy w postaci plakatów, a zwłaszcza wiszących na frontonie teatru bannerów nad którymi można tylko załamać ręce. Szkoda też, że nie wykorzystano doświadczeń z przygotowań do Turandot jeśli chodzi o  budowanie społecznej świadomości tego wydarzenia — owszem, podejmowano różne działania, jak rozdawanie ziół. Ale z całą pewnością ta premiera i sam balet zasłużyli na więcej.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.