piątek, 29 sierpnia 2014

PIEŚNI FILOZOFII I MUZYKA ŚWIATA

"Dla współczesnego człowieka zagadnienie muzyki sfer wydaje się co najwyżej antykwaryczną ciekawostką. Jak wszystko, co minione, posiada swój urok. Nie wytrzymuje jednak zestawienia ze zdobyczami przyrodoznawstwa, które w objaśnianiu rzeczywistości kieruje się m. in. zasadami empiryzmu i materializmu. Muzyka jako osnowa kosmosu? Mit, bajka, legenda – sądzę, że tak właśnie większość z nas skwitowałaby zagadnienie muzyczności wszechrzeczy. Tym większe wrażenie robi fakt, że koncept ten pojawia się ponownie na intelektualnej mapie Zachodu. Nieśmiało, ubrany w dykcję eseju, przekształcony. Ale jednak! Sprzyjają temu choćby doświadczenia wykonywane w tzw. komorach bezodbiciowych, w których panuje niemal idealna cisza (podaje się, że tłumionych jest tam 99,9% dźwięków). Okazuje się, że w świecie pozbawionym dźwięków i rytmów, człowiek nie jest w stanie przebywać dłużej niż 45 minut (to rekord jak dotąd chyba nie pobity). A czas tam spędzony odbiera jak torturę, w trakcie której przechodzi od rozdrażnienia do napadu paniki spowodowanej tym, że w ciszy absolutnej zaczyna słyszeć pracę swoich narządów. Aby normalnie funkcjonować człowiek potrzebuje zatem świata wypełnionego dźwiękami, który – po doświadczeniach z muzyką konkretną, choć nie tylko – okazuje się światem z konieczności muzycznym.
Do konceptu muzyki świata doszedł także filozof Michel Serres. W 2011 roku ukazał się jego esej zatytułowany Musique. Nie jest to praca akademicka, nie jest to nawet na poły akademicki szkic. Myślę o tej pozycji raczej w kategoriach świadectwa i medytacji – Serres w sposób niezwykle obrazowy opisuje w nim swe osobiste doświadczenia związane z odkrywaniem muzyki. Rozmyślając nad muzyką, nad mitami i wielkimi opowieściami nauki, w których – nomen omen – gra ona konstytutywną rolę, Serres odnajduje (wskazuje? zakładając, że wiedział o tym od początku) mianownik dla swoich wcześniejszych prac; źródło i punkt docelowy wizji świata, w której wychodzi się nie od substancji i tożsamości, ale od relacji, interakcji, translacji, ruchu, stabilizowania się chaosu. Zanurzonych w arche „szumu tła”. „… to książka – pisze Serres w zakończeniu – o trzech dzieciństwach, trzech Wielkich Opowieściach słyszanych jako trzy rapsodie, to książka o trzech rzekach różnych, spływających ku pełni wiadomości [l’information maximale] …  pomieszanie sztuki i profesji [métiers], emocji i rozumu, ciała i duszy, nauki i religii: skandal! Rzeczy Świata, działania ludzi, rozumność dzieł … nareszcie konkrety … odsłaniające skandal codzienności. O którym śpiewa filozofia (La philosophie le chante)” [Serres 2011, ss. 165-6].

Serres rozpisał swą medytację na trzy pieśni zatytułowane Szum, Głos oraz Słowo.
Pierwsza opiewa muzykę, przepływającą przez życie Orfeusza-kompozytora.
Druga opiewa muzyczność języków nauki, które nie tworzą odseparowanych od dziedzin, ale głosy subtelnej i wyrafinowanej polifonicznej całości.
Trzecia opiewa muzykę jako stwórcze źródło czasu, w stwórczym akcie nieustannie modelujące to, czym czas jest.

Nie będę nieudolnie streszczał tych pieśni. Chcę za to wyśpiewać trzy inne, szkatułkowo ukryte w medytacji Serresa.
Pierwsza jest pieśnią o tym, jak muzyka stworzyła świat. Pretekstem dla niej jest rozmyślanie Serres’a nad tropami z Bereszit.
Druga jest pieśnią o samotności i alienacji ludzi, którym rozpadł się świat „wspólnej muzyki”. Pretekstem dla niej jest rozmyślanie Serres’a nad Symfonią Les Adieux Josepha Haydna.
Trzecie jest pieśnią o zbawczym Duchu, który zstąpił na ludzi po to, by różnorodne języki wyrwać z chaosu i połączyć w harmonię polifonii. Pretekstem jest tu wzmianka Serres’a o Olivierze Messiaenie, najgenialniejszym XX-wiecznym piewcy „muzyki świata”".

Zapraszam na Festiwal Filozofii do Olsztyna. Gdzie będę o tym wszystkim opowiadał. 




poniedziałek, 25 sierpnia 2014

LAICKIE CZY WYZNANIOWE? MAIL DO TYGODNIKA POWSZECHNEGO

Szanowna Redakcjo!
Korzystając z urlopu, miałem szansę na spokojną lekturę tekstów dotyczących sporu o świeckość RP. Muszę przyznać, że dość mocno mnie one rozczarowały. Ogólnikowością, komunałami, skupieniem bardziej na emocjach niż wyważonej analizie (tu mam na myśli artykuł-przykład Marka Zająca). Ani pastora Kazimierza Bema, ani prof. Michała Pietrzaka trudno mi uznać za radykałów nastawionych antychrześcijańsko. A jednak w świetle ich prac trudno zgodzić się z opinią o. Macieja Zięby, że konkordat w żaden sposób nie uprzywilejowuje Kościoła rzymsko0katolickiego, czy że Konstytucja RP, w tym jej preambuła, faktycznie traktują na równi wszystkich obywateli. Nie jestem także w stanie zgodzić się z Ziębą, gdy Ten wskazuje na głos abp. Gądeckiego jako na jeden z wielu głosów płynących z wnętrza Kościoła, który ma prawo wyostrzać opinie dlatego że jest ważną postacią. Doskonale wiemy bowiem, że biskup jako głowa Kościoła lokalnego sprawuje urząd pasterski, a więc jego nauczanie ma status wyróżniony. Abp. Gądecki pełnie też dodatkowo funkcję przewodniczącego Episkopatu , co stanowi dodatkowe wzmocni ego dla jego wystąpień.
Sygnalizuję tu tylko pola do ewentualnego dialogu i poróżnienia. Sam bowiem chcę się zająć tylko dwoma kwestiami.
Po pierwsze, tym, co w dyskusji o państwie świeckim i klauzuli sumienia niepokoi mnie najbardziej, to wyraźne ciążenie naszych biskupów ku doktrynie lefebrystycznej. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że głosy hierarchii głęboko lekceważą nauczanie Vaticanum II, które przytacza się wprawdzie, ale odrywa się je od pełnego kontekstu i reinterpretuje za pomocą stosownych dookreśleń. Kurs ten daje się streścić lapidarną wypowiedzią abp. Józefa Michalika: „Wolność jest dla ateistów”. Można także – tytułem ilustracji – odwołać się do Stanowiska Przewodniczącego KEP ws. Deklaracji wiary nauczycieli. Czytamy tam, że „że „każdy z nas ma sumienie, aby działać zgodnie z prawym sumieniem, czyniąc dobro a unikając zła. Sumienie moralne wymaga umiejętności słuchania prawdy, bycia posłusznym jego wskazówkom”. Fragment ten pojawia się w kontekście Dignitatis humanae, z której przywołano cytat, iż człowieka „nie wolno zmuszać, aby postępował wbrew swemu sumieniu. Ale nie wolno mu także przeszkadzać w postępowaniu zgodnym z własnym sumieniem”. 

Warto zwrócić uwagę, że w cytacie z DH nie ma mowy o sumieniu prawym, tylko o sumieniu. Ono bowiem jest najważniejszą i wiążącą działanie człowieka instancją. Człowiek ma obowiązek trwać przy prawdzie rozpoznanej przez samego siebie, bez jakiegokolwiek zewnętrznego nacisku i bez względu na to, czy z zewnętrznej perspektywy rozpoznanie to uzna się za trafne. Tak mówi o tym DH: „Z racji godności swojej wszyscy ludzie, ponieważ są osobami, czyli istotami wyposażonymi w rozum i wolną wolę, a tym samym w osobistą odpowiedzialność, nagleni są własną swą naturą, a także obowiązani moralnie do szukania prawdy, przede wszystkim w dziedzinie religii. Obowiązani są też trwać przy poznanej prawdzie i całe swoje życie układać według wymagań prawdy. Tego zaś zobowiązania nie zdołają ludzie wypełnić w sposób zgodny z własną swą naturą, jeśli nie mogą korzystać zarówno z wolności psychologicznej, jak i wolności od zewnętrznego przymusu. A więc prawo do wolności religijnej ma fundament nie w subiektywnym nastawieniu osoby, ale w samej jej naturze. Dlatego prawo do owej wolności przysługuje trwale również tym, którzy nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej; korzystanie zaś z tego prawa nie może napotykać przeszkód, jeśli tylko zachowywany jest sprawiedliwy ład publiczny”. 
Działanie prof. Chazana (w zakresie wskazania innej placówki niż szpital, w którym kierował), kampania antygenderowa, utrwalająca negatywne społeczne stereotypy dotyczące określonych grup obywateli, ostatnie oświadczenia prezydium i przewodniczącego KEP burzą sprawiedliwy ład społeczny, uniemożliwiają jego budowanie, a poza tym kłamliwie ukazują problem autonomii sumienia.
W kwestii kłamliwości. Użyte w oświadczeniu sformułowanie „sumienie moralne” jest bezsensowne – nie ma innego sumienia, o ile jest „praktycznym” użyciem rozumu, o czym nauczał klasyk teologii katolickiej, św. Tomasz z Akwinu. Nie jest więc jakimś tajemniczym (lub nie), zewnętrznym względem człowieka głosem, ale racjonalnym działaniem osoby rozpoznającej dobro i zło oraz podejmującej działanie. Człowiek posłuszny jest tym rozpoznaniom każdorazowo, co Tomasz wyraził w przejmującym fragmencie Summy teologicznej: 
„Np. powściągliwość od porubstwa jest pewnym dobrem; ale wola dąży do tego dobra zależnie od tego, jak rozum jej przedstawi to dobro. Jeśli rozum błądzący przedstawi woli to dobro jako zło, wówczas wola, dążąc do tego dobra, dążyłaby doń jako do zła i tym samym byłaby zła, gdyż chce zła, wprawdzie nie tego zła, które samo w sobie jest złe, ale zła przygodnego, na skutek poznania rozumu. Podobnie, wierzyć w Chrystusa jest rzeczą samą przez się dobrą i konieczną do zbawienia. Lecz wola odnosi się do tej sprawy zależnie od tego, jak rozum przedstawi jej. Jeśli więc rozum przedstawi tę wiarę w Chrystusa jako zło, wówczas wola, przyjmując tę wiarę, dążyłaby do niej jako do zła, nie jakoby wiara w Chrystusa była sama przez się zła, lecz dlatego, że byłaby zła przygodnie, na skutek poznania” (ST, I-II, q. 19, a. 5). 

Podkreślanie autonomii sumienia jako instancji nadrzędnej jest więc w gruncie rzeczy podkreśleniem absolutnego aksjologicznego pluralizmu. Który – czy chce się tego, czy nie – wymaga regulacji ze strony prawa stanowiącego, ważącego racje wszystkich stron. Nie ma mowy o wolności sumienia tam, gdzie indywidualny osąd ceduje się na zewnętrzną instancję, a przecież o to – bo nie o wolność jednostkowych sumień – idzie w ostatnich działaniach polskiego episkopatu. Państwo, dla którego wolność sumienia jest ważna, musi być państwem świeckim, czyli takim, jak trafnie ujęła to w TP Karolina Wigura, które na równi i z równą godnością traktuje sumienia katolika, Żyda, ateisty czy muzułmanina. 

Po drugie, niepokoi mnie także rosnąca ignorancja teologiczna Polaków. Gołym okiem widać, że katecheza nie przynosi pożądanych efektów. Co gorsza, wciąż nie przemyślano w kręgach rodzimego katolicyzmu teologii laikatu – wydziały teologiczne uniwersytetów stereotypowo traktowane są jako miejsce edukacji kleru. Tak robi to choćby ks. Adam Boniecki we wstępniaku do numeru. Można tylko pytać – dlaczego? I zastanawiać się, czy słaba znajomość teologii nie przekłada się na dominację postaw konfrontacyjnych? Symptomatyczny dla mnie pozostaje również fakt całkowicie marginalnego funkcjonowania w Polsce historii dogmatów – uświadamianie katolikom dziejowego charakteru doktryny Kościoła, choćby tego, że Symbole wiary nie należą do niezmiennych reguł, ale do sfery żywej tradycji ((kto na katechezie uczy o Quicumque? Lub symbolu Pawła VI?), mogłoby zdziałać wiele dobrego. 
Jak sądzę, spór o kształt relacji Kościół-RP powinien wymusić debatę o stanie samoświadomości polskiego Kościoła rzymsko-katolickiego. O to, na ile przyswoiliśmy nauczanie ostatniego soboru (a nie było – i nie jest – z tym u nas dobrze, pamiętam jedno ze wspomnień Stefana Swieżawskiego, dotyczące cięgów, jakie zebrał od kard. Wyszyńskiego za nauczanie Soboru po kościołach). Wiara – jako wiarygodne zaangażowanie egzystencjalne – rodzi się zawsze w obliczu pytań stawianych w danym momencie, hic et nunc. Zamknięcie się na współczesność, nierozumienie nowoczesności. Nauczanie biskupów, w tym głosy episkopatu, bardziej przypominają dziś Syllabus, niż dialog. Spór o świeckość państwa jest tego pierwszym wyrazem.

Z poważaniem,
Marcin Bogusławski

środa, 20 sierpnia 2014

NIE KRZYWDŹMY RADIOWEJ DWÓJKI. LIST DO "W SIECI"

Szanowna Redakcjo!

Omnis determinatio est negatio – ta niemłoda już formuła Barucha Spinozy wydaje mi się wyjątkowo cenna. Zwłaszcza w kontekście publicystyki. Wymusza bowiem dyscyplinę wypowiedzi, strzeże przed zgubnymi uogólnieniami. Zmusza także do zastanowienia się nad tym, czemu służyć ma dany tekst i do jakich konsekwencji prowadzić. Zastanawiam się nad tym wszystkim po lekturze tekstu Krzysztofa Logana Tomaszewskiego Magiczne pudełko.
Autor bowiem mówi w nim o medium szczególnie mi bliskim, czyli o radiu. Zgadzam się z Nim w pełni, że posiada ono szczególną magię. Co więcej, w moim przypadku jest medium podstawowym. Zupełnie nie odczuwam braku telewizji, prasa towarzyszy mi w wybrane dni. Radio natomiast towarzyszy mi codziennie, otwierając – jak napisał Tomaszewski – „na cały świat”.
Gdybym chciał użyć języka Autora, powiedziałbym, że słucham Polskiego Radia. Takie sformułowanie jest jednak nieprawdziwe – Polskie Radio nie jest bowiem jakimś osobnym bytem. To raczej wygodna forma mówienia o zbiorze kolektywnym, złożonym z poszczególnych stacji, posiadających własny profil. Spośród nich słucham Programu Drugiego, czyniąc wycieczki w stronę audycji Trójki.

Dlaczego towarzyszy mi głównie radiowa Dwójka? Z kilku powiązanych ze sobą przyczyn.
Po pierwsze, niezwykle cenię „Dwójkowy spokój”. Zakotwiczony jest on w nieźle zbilansowanej ramówce, w braku reklam, w kapitalnym stosunku muzyki do słowa mówionego. I w dbałości Redaktorów o spokojną dykcję. Niektórzy z nich swoje wyczulenie na spokój, ciszę i pauzę rozwinęli w stopniu wręcz metafizycznym. Tak pisałem kiedyś na blogu o audycji „Między dźwiękami” – „radiowa audycja Obniskiej i Magdaleny Łoś to przestrzeń działania słów. To szczera rozmowa, szczera, bo nie tocząca się od marginesu kartki do marginesu kartki, ale będąca spotkaniem horyzontów, stawianiem pytań, przebywaniem drogi.
To rozmowa, której początek i cel stanowi cisza, rodząca doświadczenie tego, czego nie da się przedstawić.
Bez profilu na FB, bez chwytliwych i kontrowersyjnych tematów. Zwykła, tak, jak zwykłe jest autentyczne piękno, będące znamieniem dobra i łagodności”.
Po drugie, niezwykle cenię zaangażowanie Dwójki w namysł nad literaturą. Programy krytyczno-literackie, sensownie zrealizowana „Wakacyjna czytelnia”, wspaniałe słuchowiska. Mogę się przyznać, że nie wyobrażam sobie niedzielnego wieczoru bez wysłuchania kolejnej adaptacji Sherlocka Holmes’a. Dzięki nim mogłem przypomnieć sobie choćby głos Hanny Skarżanki, skutecznie nieobecnej gdzie indziej.
Po trzecie, niezwykle cenię zaangażowanie Dwójki w namysł nad rodzimym językiem, nad problemami życia społecznego, towarzyszenie nauce. Wymieniać można jak z rogu obfitości – audycje Małgorzaty Tułowieckiej, Hanny Marii-Gizy, kącik Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej itd.
Po czwarte, szalenie cenię Dwójkowe przywiązanie do tradycji i otwarcie na współczesność. Niech za symbol służą tu „Duża Czarna’ Przemysława Psikuty i audycje Ewy Szczecińskiej.
Po piąte, niezwykle cenię troskę Dwójki o muzykę ludową. Nie wyobrażam sobie, by mówić o ludowości bez „Źródeł” czy Marii Baliszewskiej.

W niedzielną noc nie zasnę, jeśli nie posłucham choćby początku „Czterech strun świata” Piotra Matwiejczuka. Tęskni mi się za Tomaszem Szachowskim, gdy zbyt długo nie udaje mi się go usłyszeć. Gdy tylko mogę, nie omijam porannego przeglądu prasy. Notatki z audycji Marcina Majchrowskiego pieczołowicie przechowuję i do nich wracam.
A przecież to wszystko tylko przykłady. Przykłady programu, w którym znaleźć można klasykę, jazz, piosenkę poetycką, muzykę etniczną, literaturę, publicystykę.
Jak odnieść do tego wyraziste i bezpardonowe oceny Tomaszewskiego?
Choćby tę, o skandalicznym poziomie dykcji i degrengoladzie języka redaktorów Polskiego Radia?
Lub tę, że PR prezentuje trzeciorzędnych wykonawców, niemających pojęcia o muzyce.

Jak sądzę, Autor nie pisze o Dwójce, ale konkretne programy wskazane są tylko raz, w jednym, lokalnym kontekście. Tekst zaś dotyczy Polskiego Radia w całej jego ogólności (rozgrywa się bowiem w kręgu ogólnych pytań: Czym powinno być publiczne radio? „Jakie powinno mieć przesłanie?”, itd.). Wyjątkowo niefortunnie dobrany też został lead. Nie wiem, kto ponosi odpowiedzialność za tę manipulację. Fragment ów w tekście zasadniczym odnosi się do Jedynki i Trójki, w leadzie dotyczy zaś Radia tout court.

Czytelnik może odnieść wrażenie, że Polskie Radio toczy rak, że nie ma w nim nic (lub jest wyjątkowo niewiele) dobrego. I że nie spełnia misji, jaka spoczywa na publicznych mediach.
I tu wracamy do początku – gdyby Tomaszewski świadomie oddzielał po to, by dookreślać, zobaczyłby, jak wiele krzywdy taka teza może przynieść temu, co dobre. Choćby Dwójce. Której misja jest wielka, a w lwiej części niewidoczna – myślę tu choćby o etnologicznej pracy w terenie, o dokumentacji kultury.
Słuchaczom pozostałych stacji pozostawiam odparcie tez Tomaszewskiego, bo brzmią mi zbyt radykalnie, ale moje doświadczenie jest tu wyrywkowe.
Reasumując, ten tekst nie służy to ani Radiu, ani słuchaczom. I niepotrzebnie zaciemnia temat.
Z szacunkiem,

Marcin Bogusławski

PS. A jeśli koniecznie uprzemy się, by pytać ogólnie o to, jakie winno być Polskie Radio odpowiedź jest jedna - różnorodne. Inaczej nie spełni swojej funkcji. Radio to medium masowe, nie elitarne. Nie zwalnia go to z misji kulturotwórczej i z odpowiedzialności (choćby) językowej. Ale "Kultura masowa" Antoniny Kłoskowskiej wystarczy do tego, by wiedzieć, że takiej misji i takiej odpowiedzialności bez (fakt, dobrze zbilansowanej) różnorodności się nie osiągnie.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

SAVE THE DATE. SAMOTNOŚĆ (SZTUKI) SEKSU


Przez rodzimy Internet zaczyna przewijać się informacja o nowym projekcie artystycznym Miszy Badasyana. Nosi on nazwę Save the Date i polegać ma na tym, że każdego dnia przez 365 dni Artysta sypiać będzie z innym mężczyzną. Nie idzie mu, rzecz jasna, o sam seks. Nie idzie także o pornografię. Obawiam się jednak, że w polskich warunkach właśnie te elementy wysuną się na plan pierwszy. Nawet już to widać. Bartosz Świderski swoją notatkę na natemat.pl zatytułował Promiskuityzm staje się sztuką. Fakt.pl wybija kawałek wypowiedzi Badasyana, że „zrobi to w imię sztuki”. W miniaturowej notce referowane są także głosy krytyczne, zarzucające Artyście m. in. egoizm. Performance Badasyana może – oby nie! – stać się pożywką dla środowisk związanych z fronda.pl i Naszym Dziennikiem. Choć są one kiepsko przygotowane do odbioru sztuki współczesnej i niezbyt często to robią. Dlatego pomyślałem, że napiszę kilka słów.

Mnie bowiem pomysł Badasyana zafrapował i – przyznaję to bez udawanej pruderii – odebrałem jego zapowiedź bardzo pozytywnie. Chciałbym także, żeby w Polsce sensownie, rzetelnie i regularnie projekt ten był komentowany. W kwestii świadomości ciała czy racjonalnego podejścia do sfery erotyki jesteśmy bowiem karłami spychanymi w ciemności Mordoru. Widać to dobrze w kampaniach przeciwko edukacji seksualnej, skandalicznych plakatach wywieszonych w polskich miastach i skandalicznym projekcie ustawy zmajstrowanym przez środowisko „Stop pedofilii”, czy polskich przesądach ws. masturbacji, według wielu prowadzącej do pomieszania zmysłów i przedwczesnej śmierci.

Ciało, także w swym wymiarze najbardziej fizjologicznym, stoi nie tylko w centrum naszego życiowego doświadczenia, ale także w jednym z centralnych miejsc współczesnej sztuki i humanistyki. Do moich ulubionych „soma-artystów” należy Helen Chadwick, tropiąca niuanse ludzkiej tożsamości w sposób wyjątkowo empatyczny i głęboki.
Ważnym medium opowiadającym o człowieku via ciało stała się także pornografia. U nas oficjalnie się ją egzorcyzmuje. Za to w rękach tak wizjonerskiej osoby jak Michel Lucas  stała się ona pretekstem do opowiadania o religijnym fundamentalizmie, do krytyki totalitarnych zapędów Władimira Putina, czy do opowiadania o tym, jak mogą żyć i kochać osoby zakażone HIV.



Badasyan swoim pomysłem wpisuje się w cały ten złożony kontekst. Poprzez swój projekt chce zwrócić uwagę na destrukcyjną siłę pustki i osamotnienia, które próbuje się neutralizować szybkimi relacjami z seksem jako sednem spotkania. Nie dziwię się, że w tym celu zdecydował się na performance. Tylko w ten sposób mógł uniknąć moralizatorstwa i patrzenia na innych z bolesną wyższością. Performance bowiem to działanie, w którym nie ma różnicy między teorią a praktyką – opowieść o pustce samotności jest tu równoznaczna z doświadczeniem i odegraniem tej pustki. Zarzut egoizmu stawiany Badasyanowi wydaje mi się wydumany, jego decyzja jest raczej aktem odwagi. Zgoda na zaangażowanie, pochłonięcie przez nicość szybkiego seksu i krótkich relacji stanowi bowiem wyzwanie dla podmiotowości artysty; jakie będą tego efekty dowiemy się zaś po zakończeniu całej akcji. Być może długo po jej zakończeniu.

Ważna wydaje mi się również rama intelektualno-aksjologiczna, którą wybrał Badasyan jako punkt wyjścia swojej eksploracji. Jest nią koncepcja nie-miejsc Marka Augé’go.  Koncepcja wyjątkowo mi bliska naukowo i dydaktycznie – zapoznaję z nią gros swoich studentów w przeświadczeniu, że bardziej owocnie będą mogli odnieść się do współczesnego świata.
Nie-miejsca – jak referowałem to onegdaj – to „sfery tranzytowe, w których "wszystko zaczyna przypominać wszystko". Choć udają one tradycyjne przestrzenie symulując i szacunek dla odwiedzających je ludzi, i szacunek dla gestów budujących "wspólnotę miejsca", są obszarami niczyimi - służąc tylko przyspieszającemu wciąż przepływowi, zmienności i wydajności. I nic tu nie pomogą wysiłki "architektów" wpisujących w galerie handlowe czy lotniska "ławeczki, fontanny, kierunkowskazy" - nie-miejsca nie staną się przez to "centrami, z których "czerpie się inspirację", w których "bierze się na serio innych ludzi" czy traktuje jako punkt wyjścia do zadania pytania o miejsce, z którego przychodzi do nas Inny.


Nie-miejsca to strefy nadmiaru przestrzeni, kształtujące jednostki narcystyczne i samotne. Samotność jest wynikiem przyspieszenia i nieustannego przepływu, tego, że nie-miejsca umożliwiając nieustanny tranzyt zakazują jednocześnie jakiegokolwiek wiążącego zaangażowania. 
Narcyzm - jak twierdzi Wojciech Eichelberger - bierze się właśnie "z braku doświadczenia głębokiej emocjonalnej więzi z ważnymi osobami z dzieciństwa" i - jak myślę - z braku prawdziwie bliskich osób w dalszym życiu. Jest tak, albowiem przepływ, ruch, brak przynależności emocjonalnej, terytorialnej, czy środowiskowej budują poczucie przelotności, bycia na chwilę, które nie wymagają angażowania się, za to budzą konieczność sprostania coraz to nowym okolicznościom.  

Nie-miejsca sprzyjają tedy tworzeniu ludzi bez właściwości, żyjących w nieustannym napięciu i lęku przed odarciem ich z noszonych przez nich masek. Bo właśnie maski, czy jak mówi się obecnie "wizerunek", są jedyną rzeczą, jaką dysponują i nad którą chcą zachować pełną kontrolę. Nikt obcy nie może bowiem wiedzieć, że ich pozłotka (stanowisko, finansowy sukces, oczytanie) skrywa pustkę. "Życie narcyza - pisze Eichelberger - polega na nieustannym podtrzymywaniu iluzji", na zabieganiu o to, żeby wizerunek jawił się jako niezmienny, a więc na kontroli otoczenia - "lustra cudzych oczu, serc i umysłów". Kontrola otoczenia oznacza również wykluczenie miłości czy przyjaźni - te bowiem zakładają zakorzenienie, autentyzm i wzajemność. Narcyz zaś musi dominować, rozsiewając wokół mityczny blask własnego ja”.

Badasyan chce pokazać, że takim nie-miejscem stało się dzisiaj nasze łóżko. I my sami.
To diagnoza przerażająca, lepiej by więc było, by performatywne działania Artysty jej zaprzeczyły. Sądzę jednak, że tak nie będzie. Logika libero-kapitalizmu jest bowiem logiką wywłaszczenia człowieka poprzez ciało, które staje się medium rozbudzania konsumenckich potrzeb. By świat pędu i ruchu (piekielny aspekt ruchu wygrywał – z dystansem – w Aniołach w Ameryce Tony Kushner, zajmuje się nim również dromologia Paula Virilio) nie zatrzymał się, by towary cyrkulowały, zaspokojenie potrzeb musi być tylko chwilowe. A to, czy będą to potrzeby związane z technicznymi gadżetami, zdrowym jedzeniem, czy doświadczeniem cielesności innego człowieka nie stanowi zbyt wielkiej różnicy.

Czas zerwać z zakłamaną tabuizacją seksu. I czas przestać zatrzymywać się na samym seksie (fiksacja Polaków jest tu znamienna, najbardziej znamienna jest zaś fiksacja grup, które z seksem winny mieć do czynienia tylko w teorii; ich zamiłowanie do opowiadania o perwersjach językiem perwersyjnym i lubieżnym, jak u Dariusza Oko, winno dawać do myślenia!).
Z seksem jest bowiem tak, jak z religijnymi dogmatami. Nauczono nas, że na dogmacie trzeba się zatrzymać i – broń boże – nie próbować go zmieniać. A przecież jest on tylko przekładem języka doświadczenia wiary, na propozycjonalny język rozumu. Seks także jest przekładem – nas na świat. Ale także świata na naszą tożsamość.   

Warto także, żebyśmy mieli świadomość, że ogólność (ewentualnej) diagnozy Badasyana nie oznacza jej uniwersalności. Dzisiejszy świat, choć zdominowany logiką prędkości i nie-miejsc, posiada także swoje heterotopie, które mogą przynieść zmiany. Należy do nich choćby poliamoria. Ale, ufam, nie tylko ona!


piątek, 15 sierpnia 2014

PO, CZYLI BUT NA ZWIERZĘ ZWANE OBYWATELEM

Platforma
według Słownika Języka Polskiego to:
1. «płaska pozioma powierzchnia czegoś»
2. «dziedzina wspólnego działania»
3. «przednia lub tylna część wagonu kolejowego lub tramwajowego dawnego typu, w której nie ma miejsc siedzących»
4. «nadwozie ciężarowe pojazdu z pomostem ładunkowym bez ścian; też: pojazd o takim nadwoziu»
5. «ilość towaru mieszczącego się na takim nadwoziu»
6. «duża część skorupy ziemskiej składająca się ze sfałdowanego podłoża i osadzonej na nim pokrywy osadowej»

7. «bardzo gruba podeszwa; też: but o takiej podeszwie».

Obywatelski:
1. «dotyczący obywateli jakiegoś państwa lub regionu»
2. «właściwy dobremu obywatelowi, pożądany społecznie».

Platforma Obywatelska zatem to dziedzina wspólnego działania dobrych obywateli, choć dotycząca wszystkich obywateli danego państwa.


Obywatel:
1. «członek społeczeństwa danego państwa mający określone prawa i obowiązki zastrzeżone przez konstytucję»
2. «stały mieszkaniec jakiegoś regionu lub miasta»
3. «urzędowa forma zwracania się do kogoś».

Konstytucja RP:
Art. 68.
1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.
3. Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym
wieku.

Art..74.
1. Władze publiczne prowadzą politykę zapewniającą bezpieczeństwo ekologiczne współczesnemu i przyszłym pokoleniom.
2. Ochrona środowiska jest obowiązkiem władz publicznych.
3. Każdy ma prawo do informacji o stanie i ochronie środowiska.
4. Władze publiczne wspierają działania obywateli na rzecz ochrony i poprawy stanu środowiska.

Politycy PO to autentyczny fenomen, który powinien stać się przedmiotem badań z zakresu socjologii i psychopatologii. W ostatnich dniach popis erudycji i postawy pro-obywatelskiej dali choćby Stefan Niesiołowski i Jan Filip Libicki. Obaj uczynili to w proframie Tak jest, nadawanym w TVN24.

Niesiołowski zaproszony został jako ekspert od eksperymentów na zwierzętach. Pretekstem zaś był przyjęty przez rząd projekt ustawy o ochronie zwierząt, która zdaniem wielu ekspertów cofa ustawodastwo o lata świetlne, otwierając drogę niekontrolowanym eksperymentom. 
TVN24 wywołał Niesiołowskiego bardziej jako profesora biologii niż polityka, choć dziś jest on raczej profesorem w stanie spoczynku. Bodaj ostatnia Jego publikacja naukowa pochodzi z 2006 roku, a regularne publikacje wyczerpują się w roku 1997. Od tego czasu wiele się w nauce zmieniło, także jeśli chodzi o świadomość etycznej strony prowadzonych badań. Zaznaczę także, że wśród publikacji naukowych Niesiołowskiego nie ma ani jednej poświęconej etyce i eksperymentom na zwierzętach, zajmując się muchówkami zapewne nie był tymi kwestiami zainteresowany w sposób szczególny.
Kontrrozmówcą Niesiołowskiego był prof. Andrzej Elżanowski, zoolog, członek Polskiego Towarzystwa Etycznego, czynny naukowiec, który od wielu lat prowadzi badania z zakresu eksperymentów nad zwierzętami.
Elżanowski reprezentował stanowisko, że przyjęty projekt ustawy jest niedobry i wsteczny, a działanie państwa winno dążyć do minimalizacji cierpienia zwierząt. Starał się rozrózniać płaszczyzny dyskusji, przytaczał wyniki badań, pokazujących, że przenoszenie wyników badań medycznych z jednego gatunku na inne jest często gęsto zupełnie nierealizowalne w sposób wiarygodny etc.
Niesiołowski "kontrargumentował", nazywając ekologów kwestionujących ten projekt krzykliwymi ideologami, którzy by chcieli, żeby delfiny siedziały na ławkach na basenie, a przez obręcze skakali ludzie... Argumenty Elżanowskiego odpierał kwestią "nie wierzę". Utrzymywał, że eksperymenty na zwierzętach są konieczne (i już). I że nie mieści mu się w głowie, żeby cierpienie zwierząt przedkładać ponad człowieka. Wpisał się tym samym w nurt postaw osób skupionych wokół PiS i takich periodyków jak Gość Niedzielny, wskazujących, że badania w ramach animal studies są zagrożeniem dla człowieka, a poza tym cierpienie dzieli się na dwa rodzaje: duchowe (świadome) i fizyczne. Zwierzęta doświadczają tylko drugiego, więc dla dobra człowieka można je zadawać. (Można poczytać o tym u ks. Ślipko).

Libicki błyszczał w innej materii - zbrojeń i polskich emerytów. Omawiana była oczywiście kwestia zwolnienia z opłat za leki osób powyżej 75 roku życia, otrzymujących dochody ledwo przekraczające 800 złotych. Libicki orzekł butnie, że gdyby - jako polityk - dysponował aktualnie grubszą kwotą (jej dokładnej wysokości nie pamiętam), wolałby w dzisiejszej sytuacji wydać ją na zbrojenia a nie na emerytów i rozwiązywanie ich problemów. 
To ważny głos, bo jest głosem partii od dawna rozbudzającej w Polakach poczucie zagrożenia wojną z Rosją i w głupi sposób aktywnej politycznej w kwestii Ukrainy. 
To ważny głos także z tego powodu, że senator Libicki, jako osoba niepełnosprawna, dostaje 6000 zł. miesięcznie dodatku na swojego asystenta, o czym można przeczytać we wczorajszych Faktach i Mitach. 

Politycy mają obowiązek troszczyć się o ludzi starszych. Mają także obowiązek troski o ochronę środowiska - której konstytutywnym elementem jest troska o to, by zwierzęta głupio nie cierpiały. Zachodzę w głowę, na czym polega obywatelskość Panów Niesiołowskich i Libickich.
I dochodzę do jednego wniosku:

Platforma Obywatelska w Polsce - to but o bardzo grubej podeszwie, który dla dobra jednych obywateli depcze innych.

wtorek, 12 sierpnia 2014

POLSKO-POLSKA WOJNA EMOCJI. RZECZ O CNOCIE STAŁOŚCI

Są oczywistości tak oczywiste, że zupełnie przestajemy je dostrzegać. 
Są bodźce tak regularnie się powtarzające, że znieczuleni przestajemy na nie świadomie reagować.
Stanowią one często narzędzie wykorzystywane w gre o rząd dusz. 

Przy pewnym poziomie wrażliwości trudno nie być zmęczonym sytuacją w Polsce. Nie sposób nie widzieć, że na rodzimym podwórku toczy się podsycany nieustannie konflikt, przesłaniający często gęsto problemy ważne, acz wymagające długofalowych działań, by je rozwiązać. Zamiast tego - skoro doraźne interesy polityków nie toczą się w perspektywie dobra wspólnego lecz kadencyjności - skutecznie jest odwoływać się do tego, co sprawdzone - divide et impera!

A dzielić by rządzić można wtedy, gdy podsyci się emocje w tłumie ludzi, którzy nie mają całościowego spojrzenia na życie, ale nałożone klapki specjalizacji. 

Patrząc na wpisy w mediach społecznościowych, programy telewizyjne, teksty na blogach (także na moim) umacniam się w przekonaniu, że żyjemy w domie podkręcania emocji uwolnionych spod karbu rozumu. Argumentacja wydaje nam się zbyt zimna i podszyta hipokryzją, w odróżnieniu od krzykliwych haseł, przerysowań, inwektyw, gorączkowego wurzucania emocji. W imię głoszonej przez psychologię emocjonalnej szczerości i uczciwości. Etykietujemy świat za pomocą słów nasączonych emocjami, tak by spokojna i rzeczowa dyskusja była z góry niemożliwa. 
Przecież dyskutowanie z podejściem pro-life z góry zakłada trudne emocje, wynikające z negowania życia. 
Przecież trudno odmówić prawa do emocjonalnej satysfakcji z powodu spalenia tęczy (jaki racjonalny argument można wymierzyć w stwierdzenie: "Ale fajnie!"?). 
Przecież trudno się nie mobilizować i nie poświęcać dla demokracji, skoro nie waidomo, czy dzieci pierwszego września pójdą do szkoły.

Strach jest uczuciem potężnym, a przejaskrawiane różnice i problemy budzą badź zniechęcenie, bądź chęć do walki. Do walki motywować może pokazywanie możliwości unicestwienia źródeł lęku, wskazywanie konkretnych narzędzi i działań pozwalających wewnętrznie się uspokoić. Co ciekawe, często gęsto i źródeł problemu, i sposobów jego rozwiązania nie szukamy na własną rękę. Zwyczajnie nie jesteśmy w stanie tego zrobić - edukacja nastawiona na specjalizację nie dostarcza nam bowiem wszechstronnych narzędzi do tego, by krytycznie rozumieć świat. Brakuje nam umiejętności analizy, znajomości erystyki, wrażliwości na konteksty i sytuacje. Ufamy wtedy instytucjom, które łaszą się do naszych emocji i przywdziewamy na nos podrzucone przez nie okulary, przez które rzeczywistość zaczyna nabierać wyraźnych, acz z góry przesądzonych kształtów. Boimy się i biegniemy zbawiać świat, wszystko, co inne traktując jako kolejne zagrożenie, które należy zwalczyć.

Z klasycznego dziedzictwa filozofii brakuje mi dotkliwie trzech rzeczy:
świadomości, że wybór celów (dóbr) jest kwestią rozumu, nie kalejdoskopu odczuć i emocji;
świadomości, że nasze poznanie i działanie warunkowane jest emocjami, warto więc dbać o to, by współgrały z całym naszym osobowym życiem;
świadomości, że etyka, pedagogika i psychologia dotykają wspólnego obszaru praktycznego życia człowieka i że winny współdziałać w kształtowaniu osób odpowiedzialnych, oddziałując kompelementarnie na sferę intelektu i uczuć.

Mam silne wrażnie, że nasz system edukacyjny uczuć nie kształci wcale. Wciąż nabywamy informacje, być może nieco więcej współpracujemy w grupie. Ale uczucia - w jedności z rozumem - pozostają na boku. Zapomnieliśmy choćby o edukacyjnych walorach sztuki, symbolu, przestrzeni wyobraźni, w których człowiek spełania się jako cielesno-duchowa, emocjonalno-rozumowa całość.


Zapomnieliśmy także o tym, że podstawową cnotą w życiu człowieka jest stałość. Stałość, czyli umiejętność dążenia do rozumienie obranego dobra, pomimo przeszkód i trudności, jakie niesie codzienne życie. Jest ona złotym środkiem między niestałością a uporem.
Niestałość oznacza chwiejność, brak wyrazistości, nieumiejętność podejmowania wiążących decyzji. Pierwsza trudność, silniejszy nacisk otoczenia, komformizm itd. itp. powodują, że człowiek jest w stanie przyjąć każdy pogląd i uzsadanić wszelkie postępowanie, gubiąc w tym indywidualne rysy własnej tożsamości. Panuje tu nieustanna zmienność i brak konsekwencji, tak że podjęte działania nie prowadzą zazwyczaj do zakładanego spełnienia, końca.
Upór oznacza nierozumną nieustępliwość, tak silne przywiązanie do własnej wizji życia, wartości, sensów, znaczeń, że nic nie jest w stanie go podważyć. Mniej ważne jest tu dobro, o wiele ważniejsze jest "ja chcę".
Stałość leży pośrodku między nimi. A związana jest przede wszystkim z uczuciami - opanowuje uczucia przykre, bolesne, trudne tak, by wysłuchawszy ich racji nie doprowadzić do tego, że uczucia przesłonią czy zniszczą możliwość realizacji dobra, o które w skutek rozumnej decyzji zabiegamy. Stałość tedy pozwala przekroczyć mocarne uczucie zazdrości. Staje się źródłem przebaczenia. Nadaje człowiekowi rys spokojnego dystansu wobec świata tak, by mógł działać samodzielnie i odpowiedzialnie, a nie pod presją uczuć, którymi łatwo daje się manipulować.

Brakuje mi dzisiaj także klasycznego przekonania, że człowiek nie rodzi się cnotliwy, ale kształtuje w sobie cnoty, pojmowane jako trwałe dyspozycje do działania. A więc, że człowiek nie jest gotowy, ale jego zadaniem jest stanie się określonym kimś. Życie jest procesem, także moralnym, intelektualnym, emocjonalnym. A cnoty kształtuje i umacnia w nas sposób, w jaki żyjemy.
Nie jesteśmy gotowi. Nie jesteśmy źli albo dobrzy. Nie przekreśla nas upadek czy niekonsekwencja. 
Nie jesteśmy też tylko rozumem (działka specjalizacji) bądź tylko emocjami (reszta świata). 
Winniśmy zabiegać o komplementarność, winniśmy dyskutować z argumentami. Winniśmy zabiegać o stałość, bez której przyjaźń, relacje prarterskie czy sytuacja społeczna są - konstruktywnie - nie do pomyślenia.





poniedziałek, 11 sierpnia 2014

RÓŻNOBARWNY GROPIUS


W chwilach wolnych od pracy poczytuję Waltera Gropiusa, którego teksty w piękny sposób udostępniło Wydawnictwo Karakter.
Poczytuję je z rosnącym entuzjazmem, bo Gropius należy do wciąż zbyt wąskiego grona osób, które potrafią snuć refleksję wielowarstwowo, wielopłaszczyznowo, wieloperspektywicznie.  Posiada też ginącą dziś cechę łączenia, a nie przeciwstawiania. Dzięki temu widzi konieczne związki rzemiosła i sztuki, rękodzieła i przemysłu, ducha i maszyny, przeszłości i wychylonej w stronę tego, co ma nadejść, teraźniejszości.


Imponuje mi jego przenikliwość społeczno-polityczna. Zaledwie kilka akapitów poświęconych demokracji więcej mówi niż niejeden przydługi filozoficzno-polityczny tekst. Gropisu wie, że u źródeł prawdziwej demokracji leży różnorodność. Ale wie również, że źródłom tym zagrażają dochodzace do głosu "doraźne cele, jak sprzedaż agresywna, uproszczenia organizacyjne czy zysk będący sam w sobie celem". Jego zdaniem upośledziły one "zdolność jednostki do poszukiwania i rozumienia większego potencjału w życiu".
Tym, co upośledza ten potencjał, jest także nadmierne przywiązanie do algorytmicznego pojmowania dobra i zła. Przeczy ono demokracji, w której liczy się kontekst, sytuacja. Tylko rozumiejąc okoliczności, szukając właściwych proporcji, biorąc pod uwagę "kondycję całej struktury społecznej" możemy szacować to, co aktualnie negatywne i pozytywne wiedząc jednocześnie, że dzisiejsze zagrożenia jutro mogą nimi przestać być.

Architekt w wizji Gropiusa jest demokratą z krwi i kości. Jego działanie ma sprzyjać życiu, otwierać potencje, polega zatem nie na konserwatywnym oderwaniu od realiów, ale na uważnym patrzeniu na otaczający świat. Po co? Po to, by spod powierzchni chaosu wydobywać cenny kościec znaczeń, wartości, lokalności. Bo lokalność jest tutaj bardzo ważna - Gropius stanowczo i jednoznacznie podkreśla, że nie ma żadnych styli międzynarodowych, nie ma gotowych konstrukcji aksjomatycznych narzucanych na świat. Architekt słucha świata po to, by realizować w nim to, co współgra  z życiem. Jego praca jest jak drzewo, które zamieszkują różnorodne gatunki ptaków. Jego ulubionym kolorem jest "różnobarwny".

Tyle ogółu - jako zachęty do lektury, którą sam wciąż prowadzę. A jest w tych pismach co odkrywać.

Ważna jest choćby wskazówka, że w dobie przemysłowej architekt musi "rękodzielnie" znać materiały, w których będzie tworzył. O powrocie do fizycznego kontaktu z materiałami, o "ucielesnionym" projektowaniu zaczyna się dziś mówić jako o palącym problemie - kreślenie w AutoCadach zabiło bowiem sensoryczność, zbyt zwirtualizowało świat.

Cenna jest demokratyczna wrażliwość, stojąca za pomysłem na bloki i blokowiska, o której tak często zapomina się w ferworze krytyki PRL (a szło w tej idei i o "lewicowe" podniesienie w godności dużej częsci społeczeństwa, i o nacisk na wspólnotę, na to że - jak wierzono - w końcu nadchodzi era współpracy i prawa wspólnotowego).

Ważna jest wiara, że różnorodność i jedność dają się pogodzić. W tym kontekście Gropius był przeciwnikiem rozplenionego dziś "prefabrykowania" całych budynków, które unifikują przestrzeń i unifikują człowieka.

W końcu nie do przecenienia jest jego wskazówka, że "Architektura wymaga silnych przekonań i zdolności przywódczych. Jej kształt nie może być określony przez klientów czy badania opinii publicznej, których wyniki najczęściej sprowadzają się do pragnienia zachowania tego, co wszyscy świetnie znają". A w architekturze, jak w życiu, "nie ma końca - jest tylko ciągła zmiana". 

Walter Gropius
Pełnia Architektury
Przekład Karolina Kopczyńska
Wyd. Karakter
Kraków 2014. 





niedziela, 10 sierpnia 2014

BEZ MIŁOŚCI JESTEŚMY NICZYM

Szukanie sprzymierzeńców jest chyba czymś niemalże instynktownym i zrozumiałym. Trudno się zatem dziwić, że tzw. polskie środowiska pro-life z sentymentem zerkają w stronę Słowacji. Planowane jest tam bowiem refrendum, którego celem ma być zastopowanie wszelkich zmian prawno-systemowych, otwierających Słowację na związki inne niż heteroseksualne małżeństwo. Ujęte jest to, rzecz jasna, w charakterystyczną retorykę. W Naszym Dzienniku czytamy zatem, że "Celem referendum ma być umocnienie prawnej ochrony rodziny w jej naturalnej tożsamości". A także, iż "od dłuższego czasu obserwujemy globalne działania zmierzające do podważania zasad naturalnego porządku społecznego i prawnego, w szczególności w postaci prób deformowania natury związku małżeńskiego. Jednak ostatnie miesiące pokazują, że postulaty lewackich środowisk spotykają się coraz częściej ze stanowczą reakcją. Organizatorzy słowackiej inicjatywy referendalnej podkreślają, iż małżeństwo może istnieć jedynie między kobietą i mężczyzną, a edukacja seksualna nie może forsować poglądów sprzecznych ze stanowiskiem rodziców.
W ich ocenie, instytucjonalizacja związków osób tej samej płci oznacza degradację dla związku małżeńskiego, a dwóch mężczyzn nigdy nie zastąpi matki, tak samo jak dwie czy trzy kobiety nie zastąpią dziecku ojca". Sam tekst zatytułowany został znamiennie - Słowacja chroni rodzinę. Padają w nim rówież słowa, że inicjatywie referendalnej należy w Polsce dokładnie się przyjrzeć, bo być może warto ją będzie powtórzyć i u nas (!).

Kwestia tego, dlaczego legalizacja związków innych niż małżeństwo heteroseksualne ma być świadectwem jakiejś antymałżeńskiej kampanii pozostawiam psychologom i psychiatrom. Mnie ciekawi pogląd, że małżeństwo i rodzina ma jakąś naturalną tożsamość, którą osoby nie-monogamiczne i nie-heteroseksualne chcą prawnie deformować i niszczyć. 
Mówienie o naturalnej tożsamości to doskonały chwyt erystyczny. Przecież zdeklarowana większość z nas nie chce być nienaturalna, a więc nienormalna, patologiczna, w jakiś sposób niezgodna z tym, co znaczy być człowiekiem. Przynajmniej w taki sposób odczuwamy naturalność i nienaturalność na poziomie zwykłego, codziennego użycia języka ("naturalność" jestem elementem konstrukcji ideologicznej, którą nazwałem kiedyś biometafizyką).

Naturalny to - słownikowo - "właściwy naturze, przyrodzie, zgodny z jej prawami", "zgodny z czyjąś naturą, wrodzony", "wynikający z czyjejś natury, szczery, niewymuszony". Jestem głęboko przekonany, że żadne z tych znaczeń nie da się połączyć w sposób wyłączny z modelem monogamicznego i heteroseksualnego małżeństwa.

Naturalny jako zgodny z prawami przyrody
Przyrodnicy są w pełni świadomi występowania zachowań seksualnych wśród zwierząt. Zaobserwowano je u ok. 1500 gatunków, ok. 1/3 została zaś dokładnie udokumentowana. Homoseksualizm rozpowszechniony jest zasadniczo wśród gatunków prowadzących życie społeczne. Co ciekawe, w świecie "przyrody" dostrzec można funkcjonowanie zarówno par jednopłciowych (jak u pingwinów), jak i relacji otwartych, dających się opisać słówkiem "poliamoria" i związanych z biseksualizmem. Celują w tym szympansy, wśród których 75% kontaktów seksualnych ma charakter homoseksualny.

Naturalny jako wrodzony
Jak sądzę, poza osobami nawiedzonymi przekonaniem o zasadności terapii reparatywnych, większość z nas nie ma poczucia, że wybiera swoją orientację seksualną (zabawne, ale ultrakonserwatywni katolicy piszą o... tzw. orientacji seksualnej!). Odkrywamy ją, akceptujemy albo próbujemy przed nią uciec, ale nie odczuwamy jej jako aktu indywidualnej kreacji. Być może uogólniam, ale nie znam geja, który wymyśliłby siebie na jakimś etapie życia, negując wcześniejsze nastawienie, jakoby konsekwentnie heteroseksualne. Sądzę jednak również, że nasze orientacje seksualne tworzą konituum, w którym heteroseksualizm i homoseksualizm są krańcami, a większość z nas porusza się między nimi. Wtedy kwestią wyboru może być to, czy pewne potrzeby dopuszczamy do głosu i chcemy je realizować, czy - dla przykładu - pozostajemy wierni tendencji dominującej. 

Naturalny jako szczery, niezakłamany
Temu rozumieniu naturalności tzw. środowiska pro-life chcą stanowczo zaprzeczyć, skazując dużą część ludzi na wewnętrzne zakłamnie. Szczerze jestem bowiem gejem, żeby uznać, że mogę się z tego wyleczyć  i że nie jest to prawda na mój temat, operacje samozakłamania muszą osiągnąć nadzwyczajny stopień natężenia i dobrowolnej hipokryzji.

Naturalna tożsamość rodziny opiera się na naturalności osób, które ją tworzą. Jeśli więc uznamy za naturalny homoseksualizm czy biseksualizm, równie naturalne są relacje, budowane przez tak zorientowane podmioty. 

Inna sprawa, że w stosunku do relacji społecznej, jaką jest związek ludzi, trudno zdecydowanie mówić o naturze, jako sferze podlegającej prawom uniwersalnym. To, co społeczne, jest bowiem historycznie uwarunkowane. Można dla przykładu pokazać, że związki jednopłciowe, a także procesy zmiany genderu rozpowszechnione były w społeczeństwach pierwotnych. Można także pokazać, że były trwałym elementem życia Pra-Słowian: w grobach odnajduje się bowiem partnerów tej samej płci, z przypisanymi im atrybutami genderu męskiego i kobiecego. Pisał o tym Paweł Fijałkowski, odsyłam zatem do lektury.

Niechęć do osób homoseksualnych naszej kulturze trwale zaszczepia dopiero pewien typ chrześcijaństwa, dla którego epitet "sodomici" staje się wygodnym narzędziem społecznego niszczenia przeciwnika. Ofiarą takich działań padł w Polsce... Jan Kalwin. Jezuita Andrzej Wargocki nie miał najmniejszej wątpliwości, że kacerska działalność Kalwina wynika z jego nieortodoksyjnych potrzeb seksualnych (o których chyba tak naprawdę nic nie wiemy).
"Sodomski grzech do utraty sławy, majętności, wiary Kalwina przywiódł. [...] Lata młodsze do wszelkiej swejwoli i cielesności obrócił, tak że między swawolnymi, między niestatkami i krzywoprzysiężcami w Nowodiunie herstem go zwano. [...] Chłopca sobie do sodomiej chował, którego nie dał gonić, gdy mu uciekł z czterema tysiącami złotych , szkatułę wyłupiwszy. [...] Widzisz a tak, że naprzód sodomski grzech zdarł z niego sławę i majętność, a do nędze wpędziwszy, od wiary świętej wypchnął do kacerstwa, kędy ten miły ewangelista i zwykłej sodomii, dla której spalony być miał, nie poprzestał".

Jak sądzę, nie ma naturalnie heteroseksualnej tożsamości małżeństwa i rodziny.
Sądzę także, że małżeństwo nie ma naturalnej tożsamości, jeśli pojmować przez nią jakąś wrodzoną, niezmienną i podległom prawidłowościom esencję. To niebezpieczne złudzenie, które umocniła romantyczna wizja miłości, jako czegoś, co wydarza się jednorazowo i trwa już na zawsze. 
Miłość jest raczej czymś, co trzeba pielęgnować, co jest zadaniem życiowym, co wymaga trudu pielęgnacji. Mówiąc z Akwinatą, miłość rozwija się podobnie, jak rozwija się organizm i tak samo wymaga naszego codziennego zaangażowania. Praktykowanie miłości nie jest zredukowane tylko do monogamicznego małżeństwa, ani do relacji hetersoseksualnej.  Miłość "z natury" jest poliamoryczna, wymaga tylko kształtowania w sobie dojrzałości i odpowiedzialności. 
W całej dyskusji nad naturalnością heteroseksualnych rodzin jest to, jak bardzo ogranicza się w nich pojmowanie miłości. W takiej optyce wiąże się ją bowiem zawsze z seksem i prokreacją, wyłączając spośród niej - jako osoby twór - przyjaźń. O której nie mówi się wcale.
Trzeba ponownie odkryć miłość, wielomiłość, co - wbrew Terlikowskim i Hoserom - nie oznacza zagrożenia dla monogamicznej heteroseksualnej rodziny. Oznacza raczej jej dopełnienie o relacje, które zostały zapomniane i o których nigdy jeszcze nie myśleliśmy.
  

sobota, 9 sierpnia 2014

LIBERALNA ŻULERNIA. RZECZ O ŁODZI

W 2011 r. brałem udział w sesji organizowanej na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ (za sprawą dr. Marcina Kafara), która poświęcona była relacjom łączącym biografie naukow i biografie pozazawodowe humanistów. Za sprawą Małgorzaty Kostrzyńskiej poruszyliśmy wtedy kwestię życiowych rozbitków, bezdomnych, i tego, jak prowadzone przez Nią badania tej grupy społecznej silnie związane były z doświadczeniami pozanaukowymi, osobistymi.
Owocem tamtego spotkania jest monografia Biografie naukowe, w której znalazł się tekst Kostrzyńskiej, nadzwyczaj wrażliwy i stawiający czytelnika wobec emocjonalnych i intelektualnych wyzwań. Autorka szczerze referuje w nim sposób, w jaki otwierała się na bezdomnych. Pisze o ich poszukiwaniu normalności (choćby o tym, że kawałki "przestrzeni niczyjej" bezdomni starają się oswajać i nadają im cechy domu: Dlaczego wracam na ten Plac? - mówił w wywiadzie jeden z bezdomnych - Nie wiem, jak to jest z natury człowieka, ale moim zdaniem człowiek jest jak szczur... do wszystkiego umie się przywyczaić. [...] - ...to jest twój dom... - ... NOO..."). O tym, jaką radość sprawia im angażowanie się w relacje; o etycznych dylematach badacza, który staje się im bliski, a przecież kończąc naukowy projekt opuści ich świat, przynajmniej na dotychczasowych zasadach współbycia. Pisze o chorym systemie, który nie udzieli pomocy bezdomnemu, gdy ten nie śmierdzi i jest zbyt czysty. Zwyczajnie, pisze o nich jak o ludziach, z róznych przyczyn skazanych na budowanie swojej niszy. Ale czy my także nie żyjemy w naszych niszach?
Swój tekst Kostrzyńska kończy następująco:
"Dziś wiem, że tylko od nas - 'domnych' zależy, czy w bezdomnym dostrzeżemy 'brudnego, śmierdzącego, zawszawionego flejtucha bez honoru", czy też Człowieka, który tak jak my - "nie-bezdomni", posiada lepsze, jak i gorsze chwile w życiu, ma swoje radości i problemy, tęskni za ciepłem i miłością, za spokojem rodzinnym, doświadcza cierpienia i jest bogaty w mądrość, której od niego możemy się uczyć".
Przytacza też fragement wypowiedzi bezdomnego: "Nie sztuką jest dać na przykład ooo wyjmiesz mi z portfela dwa złote i dasz mi ooo idź se kup bułkę i kawałek pasztetowej. ALE SZTUKĄ JEST POŚWIĘCIĆ KAWAŁEK CZASU SWOJEGO CZASU DLA KOGOŚ ... TO JEST SZTUKA".

Ten tekst jest dla mnie wyrzutem sumienia, bo wiem, że nie dorastam do jego przesłania. Wiem, że smród, zapijaczenie itd. itp. bywają dla mnie przeszkodą. Ale wiem także, że gdy trzeba dzwonię na pogotowie lub informuję stosowne służby. I nie udaję, że jestem lepszy w tym sensie, że wiem, że bezdomnym mogę stać się także ja - w życiu wszystko jest bowiem możliwe.

Piszę o tym wszystkim dlatego że rozsierdził mnie tekst w Liberte! Przegapiłbym go, gdyby nie Marcin Leszczyński. Dobrze się stało, że mogłem go przeczytać, choć bez tej lektury byłbym spokojniejszy.
Zmajstrował go Michał Augustyn i wymownie zatytułował Żul-City (przyczynek do przewodnika bardzo tendencyjnego). 

Tekst napisany jest w takim oto duchu:
"Ten żul mnie dobił, przeważył szalę, był jak kontrapunkt, kropka nad „i” (może kreska w „ł”), zbrodnia po długim jej wyczekiwaniu, kropla, co przelała czarę goryczy, granica, po której przekroczeniu nic nie jest już takie jak wcześniej… Krótko: w żulu objawiło mi się Żul-Miasto.
Żul wyglądał jak kupka szmat i cuchnął jak przemoczone truchło psa; a kiedy dwóch policjantów go podniosło, zaczęły się z niego sypać larwy much, które złożyły jaja w żula przegniłych nogach. Leżał u zbiegu ulic Piotrkowskiej i Tuwima, przytulony do budynku, który straszy, bo jest pusty i nie wiadomo komu ani czemu służy.
Moje miasto, jak żadne inne, zasługuje na to, by je przyjezdnym wytłumaczyć, napisać dla nich specjalny przewodnik, pomyślałem, patrząc na rozpełzające się larwy, zaskoczone nagłym i gwałtownym ruchem swojej spiżarni…
Czytelniku niniejszego przewodnika, Turysto, który się tu wybrałeś bądź który się wybrać zamierzasz: „Z żula powstałeś i w żula się obrócisz”, taki napis widnieje na każdej z rogatek naszego Żul-City. Tego się tutaj spodziewaj, to właśnie będzie ci dane.
[…]
Jeżeli się odważysz, to – udając zabłąkanego przedstawiciela jednego z kilkudziesięciu banków obsługujących nędzę Żul-City albo kuriera firmy przesyłkowej przynoszącego tylko złe wieści – wejdź do któregokolwiek z mijanych budynków. Przyjmijmy, Czytelniku niniejszego przewodnika, że domy w Żul-City to strupy i wrzody na jego dupsku. Wizyta będzie więc wejściem w strukturę czyraka. Zobaczysz klatki schodowe, których nikt nie remontował od lat, a w nich mieszkania, w których nawet powietrze lepi się od brudu. Przywitają cię w nich ludzie bezzębni bądź uzębieni próchniczo, ze schorzeniami skóry, którymi zarazili (nie)swoje domy i podwórka; prole żyjący w środku Europy za dolara dziennie, może dwa, często pijani bądź pijaństwa wyczekujący. Za komuny ci ludzie produkowali brzydkie materiały, brzydkie ciuchy i brzydkie do nich dodatki. Od dwudziestu lat nie ma już fabryk brzydkich ciuchów, ale brzydota w Żul-City produkuje się sama i wypełnia już prawie wszystkie rzeczy i ludzi. Zrobisz tu wiele „artystycznych” zdjęć; kto wie, być może jedno z nich zasłuży nawet na World Press Photo. Nędza niezmiennie sprzedaje się dobrze i budzi ciekawość w sytym świecie, z którego być może przybywasz ty bądź twoi znajomi, których tutaj zaprosiłeś.
W takich właśnie miejscach rodzą się matki, które z premedytacją głodzą na śmierć swoje dzieci; nawet jeżeli wyjechały z Żul-City do City jak najbardziej prawdziwego, to zabrały z sobą smród klatek schodowych i nędznych nor, który wżarł im się w pory w skórze i za pośrednictwem przegniłego krwiobiegu zniszczył ich mózgi nieodwracalnie. Dokądkolwiek by nie emigrowały, nigdy nie przestaną być lodzerżulami. To tutaj mieszkają rodzice, którzy kolejne rodzące się im dzieci mordują i wkładają do beczek, takich samych jak gdzie indziej w Polsce używa się do kiszenia ogórków (kiszony ogórek – sfermentowane warzywo, którym zagryza się wódkę); beczki następnie umieszczają w szafie i żyją obok nich z pozostałymi dziećmi jakby nigdy nic (raz w roku, w Wigilię kładą na tych beczkach opłatek – taką świąteczną namiastkę komunii świętej). W tych kamienicach mieszkają sanitariusze, którzy mordowali w karetkach pogotowia dziesiątki, a może setki pacjentów, by ich ciała sprzedać zakładom pogrzebowym. Długa jest lista lodzerżuli zaproszonych na rokroczny bal u Szatana.
Przy czym, Turysto, pamiętaj, że nie masz się tu czego obawiać; lodzerżule raczej nie zrobią ci krzywdy; agresję kierują przeciwko przedstawicielom własnego gatunku czy plemienia, jeśli wolisz… [...] Żul-City dowodzi, że proletariusze nigdy nie chcieli mieszkać w pięknych kamienicach i pałacach wyzyskiwaczy. Oni je chcieli zgwałcić, sprofanować i na koniec zniszczyć. Chcieli, by świat był taki jak oni: głupi, brzydki, okrutny i cuchnący. I w Żul-City im się udało. Możesz, Turysto, zajrzeć na przykład na podwórze pałacu Steinertów. Zobaczysz, że lodzerżule, obok XIX-wiecznej architektury, nienawidzą również zieleni. Zniszczony ogród jest dowodem na to, że lewicowość nie jest naturalnym sprzymierzeńcem ruchów mających za cel obronę przyrody.
Być moze to wszystko ironia, jakaś subtelna gra z czytelnikiem, zwłaszcza tym, należącym do nielicznej - zdaniem Augustyna - grupki miejskich rewolucjonistów. A może ma pobudzić sumienia konserwatywnych polityków, których działania także się nie sprawdziły?
Chciałbym przypisać temu tekstowi takie cechy. Sam, niestety, ich nie widzę. Jest on dla mnie raczej wyrazem zdehumanizowanego liberalnego poczucia wyższości, w którym bezdomni sprowadzeni są do roli pod-ludzi, zanieczyszczających miasto i psujących jego wizerunek. Nie widzę w nim wrażliwości na ludzki dramat, tak samo jak nie widzę potrzeby rewitalizacji czy regeneracji rzeczywistości, próby włączenua wykluczonych, żmudnej przebudowy przestrzeni społecznej i miejskiej. Jest za to pragnienie czystości i czystski, świata yuppies biegnących w wyścigu o społeczny prestiż i finansowy awantaż. Którym zbyt wiele przeszkadza, bo za niskie i za mało prężne.

Wolność w wydaniu Liberte! mocno mnie mierzi, budzi żywą niechęć, gdy natykam się na takie teksty, jak ten. Owszem, jako masonowi, idea wolności jest mi fundamentalnie bliska. Ale wespół z równością i braterstwem. A to znaczy, że w każdym staram się (lepiej lub gorzej, nie mówię, że nie mam nic na sumieniu!) widzieć człowieka. Także w bezdomnym. W żulu. 
Dla narratora tego tekstu - jak i dla konsekwentnego liberalizmu - w żulu człowieka zobaczyć się nie da. Brat należy do własnej kasty - ekonomicznie wy(g)(b)ranego.

Łódź jest miastem tragicznym, bo od lat brakuje w nim polityków z ideą i sercem do miasta, a nie do własnych interesików (ostatnim była Michalina Tatarkówna-Majkowska, bez względu na to, co roi się prawicy). Ale nie jest Żul-City. I droga obrana przez Liberte! mu nie pomoże.
Żeby budować, trzeba znać potencjał i mieć kapitał. Kapitał zaczyna się od tego, że Łódź jest własnością wszstkich, także żuli. I dlatego w każdym trzeba widzieć brata! 

piątek, 8 sierpnia 2014

PRO-LIFE

Jedną z najważniejszych rzeczy, które jako wspólnota zgubiliśmy po 1989 r. jest wrażliwość na język. W PRL świadomość nowomowy i mowy-trawy była duża i rodziła różne reakcje - kabaretowe aluzje, jakich dziś już nie uświadczysz, doskonałe prasowe felietony czy prace naukowe, jak te Michała Głowińskiego, pisane wprawdzie do szuflady, ale w tzw. "wolnej Polsce" puszczone w czytelniczy obieg.

Dziś zachowujemy się tak, jakby mowa-trawa i nowomowa nie istniały, jakby język miast określać granice naszych światów powrócił do funkcji obrazkowego odbijania rzeczywistości. Niesamowicie mnie to boli, oddaliśmy bowiem pole radykałom, którzy bawią się językiem infekując tym samym głowy Polaków.
Wszystkich Polaków - kreowane przez nich zwroty językowe używane są bowiem przez niemal wszystkie środowiska, reprodukowane przez niemal wszystkie mass media. Bez cudzysłowów i komenatrzy. Zostawiając trwały ślad w naszej podświadomości i ustawiając przez to nasze spojrzenie na rzeczywistość. Takich zmanipulowanych zwrotów wymienić można wiele. 
Mamy 

  • pielgrzymki smoleńskie, a przecież słownikowo pielgrzymka to "wędrówka do miejsc świętych", ewentualnie żatobliwe określenie grupy ludzi, regularnie przychodzących w jakieś miejsce;
  • prowokacje, słownikowo działania podstępne, których celem jest nakłanianie do czynu zgubnego, przestępczego, ewentualnie czyn mający na celu szokowanie, epatowanie wstrząsem (choć to sens przenośny), do których włączono warszawską Tęczę i tych, którzy nie godzą się na jej wandalskie niszczenie.
Mamy także tzw. środowiska pro-life, których ikoną stał się ostatnio Bogdan Chazan.
Ta manipulacja boli mnie szczególnie - wyodrębnia bowiem określoną grupę osób, nazywa ją grupą sprzyjającą życiu, wszystkich pozostałych lokując beztrosko po stronie "cywilizacji śmierci", której elementem jest... wolny wybór (pro-choice).
Chciałoby się zapytać, na jakiej podstawie grupy ultrakatolickie i prawicowe uzurpują sobie prawo do określania jednych mianem sprzyjających życiu, a innych sprzyjających wyborowi i śmierci. I dlaczego ten językowy podział podejmują mass media, jak choćby Gazeta Wyborcza.

Godne życie, minimalizacja cierpienia, humanitaryzm, solidarność - te i wiele innych wartości są mi bliskie. A jednak zdaniem grup "ultra" trafiam do przegórdki ze śmiercią w tytule. Tak samo, jak trafia tam przekonanie, że wolność wyboru i odpowiedzialność to niezbywalne cechy dojrzałego człowieka. Wiedział o tym św. Augustyn, gdy opisywał przypadek dziewicy, która wybrała samobójczą śmierć w miejsce zhańbienia gwałtem. Samobójstwo to grzech, a jednak kościół uznał ją za świętą. (Choć, ucziciwe przyznam, Augustyn nie umie tego wytłumaczyć i wikła się w domniemania objawień etc.). Tak jak wielu męczenników, którzy nie próbowali uniknąć śmierci, ale szli na jej spotkanie spokojni.

Czasy, w których żyjemy, nie są spokojne. Często też nie sprzyjają człowiekowi, odzierając go z godności. Tym silniej brzmi w ich kontekście zdanie wypowiedziane przez Głowińskiego:

"Muszę wzynać, oskarżycielskie sformułowanie 'cywilizacja śmierci' budzi mój zasadniczy sprzeciw, gdy odnosi się do naszego tak radykalnie i wszechstornnie zmodernizowanego świata, w którym znacznie wzrosła średnia ludzkiego życia, a prawa człowieka traktowane są jako kulturowa norma. Cywilizacją śmierci jest dla mnie hitleryzm i staliznizm, być może słowa te da się zastosować do niektórych krajów afrykańskich i azjatyckich w rodzaju Rwandy [gdzie swoją niebagatelną i złowieszczą rolę odegrał kościół katolicki i abp. Henryk Hoser - przyp. MMB], tych, w których wybuchają brutalne wojny plemienne lub religijne. Jestem przekonany, że mimo takich czy innych straszności, mimo wypadków godnych nie tylko ubolewania, ale także potępienia, istnieję w cywilizacji życia. Stanowi to dla mnie podstawową, jedyną w swoim rodzaju wielką wartość".

Pamiętajmy o tym, bo podział pro-life - pro-choice i śmierć silnie się w Polsce utrwalają. I to wystarczy. Nie potrzebna będzie krytyka innych światopoglądów czy systemów wartości. Wystarczy, że pisać oraz uczyć się będzie o tym podziale jako uniwersalnym. Wywoła to pogardę w stosunku dla wszystkiego, co inne, w imię własnej, pro-life'owej wyższości.