poniedziałek, 3 lutego 2014

WYBORCZA - BZDURY O POLIAMORII




Prasa wysokonakładowa potrafi wyrządzić wiele złego. Wystarczy, że goni za modą, prezentujac kontrowersyjnie społeczne tematy bez odpowiedniej dawki uwagi, cierpliwości i merytorycznego przygotowania. Niby wszystkiego tego winno się oczekiwać, ba, powołać można się nawet na stosowne zapisy Karty Etycznej Mediów. Ale jak wygląda w praktyce jej stosowanie i jej egzekowanie czytelnicy mojego bloga wiedzą bardzo dobrze.

W mało chluby trend dziennikarstwa od dawna wpisuje się - moim zdaniem - Gazeta Wyborcza (dodajmy wszak, nie ona jedna; poza Dziennikiem Gazetą Prawną, który jeszcze zaskakuje mnie rzetelnością, prasa codzienna jest u mnie na cenzurowanym, co nie znaczy, że jej nie czytam). Spektakularny tego przykład redakcja Wyborczej dała w miniony weekend, publikując w Magazynie Świątecznym wywiad Poliamoria to bzdury. Siermiężny tytuł składnia do jednego - do powiedzenia, że bzdurą jest nie tyle poliamoria, co ten tekst: niespójny, niesprawiedliwy i nierzetelny. Tezy w nim zawarte pozwalają stwierdzić, że Autorzy idą ręka w rękę z Dariuszem Oko (i jego obsesjami), który nie jest w stanie wyjść poza rozumienie miłości jako aktywności seksualnej i zrównujący poliamorię z innymi marksistowsko-dżenderowymi dewiacjami.

***
Poważne wątpliwości budzi już sam tytuł tekstu w Wyborczej. A propos falsyfikacjonizmu Karla Poppera usłyszałem kiedyś trafny zarzut, że nie jest dobra taka filozofia nauki, która wyklucza z praktyki naukowej jej ważną i rozwijaną część (Popper miał problemy z ewolucjonizmem czy mechaniką kwantową, ale uczciwie je przezwyciężał). Idąc tym tropem można powiedzieć, że niedobra jest taka perspektywa, która konkretnej grupie ludzi mówi, że ich życiowa praktyka jest co najwyżej bzdurą. O tym, że poliamoria jest zjawiskiem realnym, o tym, że generuje swoiste i nieswoiste, bo wspólne wszelkim miłosnym zaangażowaniom, problemy, o tym, czego jest krytyką etc. wiemy z literatury psychologicznej, socjologicznej, z osobistych świadectw ludzi. Brakło by mi odwagi, by uderzać we wzniosły ton i mówić, że wszystko to jest czystą mrzonką.

***
Nic nie pomoże tu zaangażowany w rozmowę autorytet. Nie jest przecież tak, że dorobek naukowy i zrzeszenie w instytucjach naukowych chronią przed pomyłką. O ile wiem Wiesław Łukaszewski nie prowadzi badań nad poliamorią. Z tekstu wywiadu wnioskuję także, że nie specjalnie zna literaturę przedmiotu. Opinie, które formułuję, są zatem jego prywatnymi opiniami, których nie powinno się podpierać i legitymizować odwołaniami do pełnionych funkcji w świecie nauki. Ale taka to już nasza polska przypadłość - kariera ekspertów z zakresu psychologii i socjologii jest chyba nie znana na taką skalę poza naszymi granicami. Co z tego, że owi eksperci znają się na wszystkim? I co z tego, że wyrocznia w Delfach uznała Sokratesa najmędrszym z ludzi dlatego że przyznawał się do własnej niewiedzy?

***
Mimo że w środowisku poliamorystów trwa dyskusja na temat tego, jak rozumieć samą poliamorię, Dorota Wodecka wie, czym jest jej istota. Mianowcie idzie - jej zdaniem - o to, by kochały nas tłumy. Poliamoria jest zamaskowanym egotyzmem, w którym chodzi o poklask, o zaspokojenie naszych potrzeb związanych z pozytywnymi emocjami, które - przynajmniej w części - mają wywoływać deklaracje miłosne. 

Ostatecznie chodzi o seks, który - o czym wiemy skądinąd - powoduje produkcję endorfin. Poczucie bezpieczeństwa, jakie daje jawna zdrada, brak pośpiechu, otwarte użycie innych ludzi - o nic więcej w poliamorii chodzić nie może, bo - jak przekonuje Łukaszewski - człowiek jest w stanie przeżywać "tylko jedną emocję naraz". I wszystkie piękne hasła - konsensualizm, szczwerość, szanowanie wolności etc., są tylko pobożnym przesłanianiem hedonizmu. A nawet jeśli, to pojedyncze przypadki nie są czymś naukowo reprezentatywnym.

***
No cóż, nad mizerią intelektualnych wywodów Wodeckiej i Łukaszewskiego mogę tylko załamać ręce.
Nie jestem bowiem w stanie podpisać się pod żadnym z wysuniętych przez nich stwierdzeń.

Po pierwsze, nie utożsamiam miłości z emocją czy emocjami. Wystarczy pobieżna znajomość klasycznych tekstów dotyczących miłości, by zrozumieć, że można postrzegać ją inaczej. Mnie najbliższa jest tradycja starogrecka, podług której miłość jest postawą względem innych ludzi. Postawą, która wynika nie z egoistycznych pobudek, ale z chęci dzielenia się sobą i budowania perspektywy, która byłaby wspólna. Miłość tworzy się - jak pokazuje Arystoteles - w oparciu o porozumienie, wspólne wartości, wspólną drogę, do ich urzeczywistniania, spędzanie czasu. Jej konstytutywnym elementem jest wprawdzie bliskość fizyczna, ale nie oznacza to relacji seksualnej. Ta może się pojawić, ale wcale nie musi.

Po drugie, trudno zgodzić się na to, że funkcjonalna teoria emocji Nico Frijdy jest opisem obiektywnej rzeczywistości. Gdyb tak było, psychologia nie musiałaby posługiwać się innymi koncepcjami emocji. W centerum koncepcji Frijdy stoi przekonanie, że emocje zawsze wiążą się z interesem jednostki. Generuje to zasadniczo egotyczny charakter emocji. Przesądza także o indywidualistycznych charakterze rozważań Frijdy - trudno tu bowiem pomyśleć wspólnotę inaczej niż jako korelat jednostkowych interesów. W moim odczuciu dyskwalifikuje to tę koncepcję jako narzędzie trafne do opisywania poliamorii, w której miłość pokazuje się w perspektywie zdecydownie mniej egocentrycznej i zorientowanej na własny interes (w tekstach poliamorystów dużo miejsca poświęca się emocjom współpartnerów, rezygnowaniu ze swoich zachcianek, konstruktywnemu podejściu do problemów, odpowiedzialności za innych etc.).

Być może jest zatem tak, że bzdurność poliamorii - rozumianej w tekście na kilka sposób, trudnych do uspójnienia, co pozwala zapytać, czy rozmówcy wiedzą, o czym rozmawiają? - jest po prostu efektem wyboru złej perspektywy jej widzenia. Sam przychylam się do takiego rozstrzygnięcia.

***
Czym dla mnie jest poliamoria? W przywołanej (bez zrozumienia, a więc może bez lektury) książce Deborah Anapol poliamorią rozumiana jest "pojęcie-parasol", obejmujący sobą różne style kochania - od erotycznych po romantyczne i platoniczne -, które łączy jedno: przekonanie, że podstawą bliskich relacji między ludźmi jest wolność. W jej przekonaniu poliamorystą jest ten, kto wyraża wewnętrzną zgodę na to, by miłość wydarzała się w życiu spontanicznie, by ona sama była wartością. 

Anapol nie ogranicza miłości do tej formy postaci, którą nadaje jej instytucjonalne, nuklearne małżeństwo. I czyni słusznie. Miłość bowiem niejedno ma imię, a tym, co - w bliskiej mi perspektywie filozoficznej - tworzy jej rdzeń, jest przyjaźń. Rozumiana jako głębokie osobowe zaangażowanie w innego człowieka, jako troska, jako życie wspólnymi ideałami. Jako wspólne-życie. 

Jestem zdeklarownym poliamorystą wcale nie dlatego że poza związkiem szukam erotycznych przygód. Ale dlatego że elementem mojego związku jest także przyjaźń. Ani związek, ani przyjaźń, nie są dla mnie wolne od bliskości fizycznej. Nie są wolne od tęsknoty, nie są wolne od potrzeby wspólnego spędzania czasu, czy dawania z siebie tego, co najlepsza. Co więcej, nie dzeli ich perspektywa erotyczna, bo nie jest wcale tak, że w związku eros jest czymś permanentnie ważnym i konstytutywnym. O tym, że kocham, mówię i partnerowi, i przyjaciołom. Zależy mi także na tym, by przyjaźń nie budziła w związku zazdrości.
Gdybym przyjął perspektywę Wodeckiej i Łukaszewskiego musiałbym przyjąć, że cała ta sytuacja jest nienormalna, bzdurna, a ja żyję w stanie zakłamania. 

Jestem zdeklarowanym poliamorystą, bo znam szczęśliwe związki biseksualne. W których szacunek, codzienne przezwyciężanie trudności, akceptacja siebie, są trwałą wartością. O wiele zdrowiej oddziałując na psychikę, niż wypieranie swich potrzeb i kłamanie w kwestiach własnej kondycji. 

***
Nie oznacza to, że poliamoria nie ma swoich problemów, pośród których wymienić można zawłaszczenie tego terminu przez osoby, które posługują się nim dla wygody, usprawiedliwienia, po to, by być modnym. Pisałem o nich wcześniej, dziś mogę dodać, że z ich powodu - a także z powodu bzdurnych publikacji - mam coraz większą ochotę zastąpić słowo poliamoria zwyczajnym słowem miłość. 

Nie oznacza to także, że jest jeden sposób rozumienia poliamorii - jest ich tak wiele, jak wiele jest miłości. Przywiązany jestem do swojej perspektywy zwyczajnie dlatego że w moim odczuciu pozwala ona zrozumieć więcej niż inne. Pozwala zrozumieć miłość niezaangażowaną erotycznie, postrzegać wyjątkowość miłości-przyjaźni, odsłaniać destruktywną siłę takich relacji nuklearnych, dla których głównym problemem jest "duchowa zdrada". Ale pozwala także zrozumieć wielomiłość, której ważnym elementem jest seks. I nie oburzać się na taki styl życia o ile wynika z wolnej, odpowiedzialnej decyzji wszystkich stron.

***
Przyjęcie za dobry opis poliamorii tego, co zaprezentowała Wodecka z Łukaszewskim pociąga za sobą unicestwienie refleksji nad miłością, która trwa od starożytności. Pociąga za sobą zakwestionowanie wyników nauk kulturologicznych, odsłaniających genezę i pokazujących krótki czas trwania współczesnego modelu nuklearnych relacji. Pociąga za sobą przyjęcie przekonania o nieredukowalnie egotycznym charakterze jednostek. Przesłania doświdczenie konkretnych ludzi. To dość powodów, by opis ten nazwać bzdurą.

Wolę perspektywy, które otwierają, jak ta Michela Foucaulta:
 "Tym, co dziś zwłaszcza mnie interesuje, jest problem przyjaźni. Poczynając od Antyku, przyjaźń stanowi-ła bardzo ważną relację społeczną: relację, w której jednost-ki dysponowały pewną wolnością, pewnym rodzajem wybo-ru (ograniczonym, rzecz jasna), i która pozwalała im również na intensywne przeżywanie związków uczuciowych. Przy-jaźń miała również ekonomiczne i społeczne konsekwencje, na przykład zobowiązywała jednostkę do pomocy przyjacio-łom etc. Sądzę, że w XVI i w XVII wieku ten rodzaj przyjaźni zanikł, przynajmniej w męskiej części społeczeństwa. A przy-jaźń zaczęła się stawać czymś zupełnie innym. Już w XVI wie-ku pojawiają się teksty wyraźnie krytykujące przyjaźń uważa-ną za coś niebezpiecznego. [...] Jedną z moich hipotez – jestem pewien, że zostałaby ona potwierdzona, gdybyśmy podjęli się takiej weryfikacji – jest to, że homoseksualizm (przez który rozumiem tutaj stosunki seksualne między mężczyznami) zaistniał jako problem po-cząwszy od XVIII wieku. Widzimy, że staje się on prawdziwym problemem dla policji i wymiaru sprawiedliwości. Jeśli w tamtej epoce zaczęto go traktować jako problem społeczny, to wła-śnie dlatego że przyjaźń zniknęła. Dopóki przyjaźń uosabiała coś ważnego, dopóki była społecznie akceptowana, nikt nie zauważał, że mężczyźni mieli ze sobą stosunki seksualne. Nie można powiedzieć, że ich nie mieli, ale po prostu nie miało to znaczenia. Nie miało to żadnych konsekwencji społecznych, rzecz była kulturowo zaakceptowana. Nie miało żadnego zna-czenia, czy uprawiali seks, czy się całowali. Absolutnie żad-nego. Kiedy przyjaźń znikła jako kulturowo oswojona forma relacji, pojawiło się pytanie: „Co mężczyźni razem tworzą?”. W tym właśnie momencie pojawił się problem. [...] Sądzę oczywiście, że byłoby czymś całkowicie sprzecznym wykorzystanie w tym celu i do tego rodzaju przyjaźni modelu życia rodzinnego czy instytucji sprzymierzonych z rodziną. Prawdą jest jednak, że jeśli pewne istniejące w społeczeństwie stosunki są formami ochrony życia rodzinnego, to stwierdzamy, że niektóre warianty niechronione są często w stosunku do tamtych bogatsze, bardziej interesujące i bardziej twórcze. Chociaż naturalnie są one również dużo bardziej kruche i wrażliwe. Pytanie, jakie typy instytucji powinniśmy stworzyć, jest pytaniem zasadniczym, ale nie mogę udzielić na nie odpowiedzi. Sądzę, że naszym zadaniem jest spróbować wypracować jakieś rozwiązanie" (tłum. K. M. Jaksender)















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.