czwartek, 28 marca 2013

O DYSKRYMINACJI, ZNACZENIU MNIEJSZOŚCI I O TYM, CO W TRIDUUM DONOSI PRAWICOWA PRASA

Rozpoczęło się paschalne Triduum. Dla katolików najważniejszy czas w ciągu roku, uobecniający moment zbawienia. 
W kalendarzu liturgicznym to czas zamyślonego rozmodlenia i wyciszenia. W dawnych czasach, gdy świadomość sakralnego wymiaru muzyki była większa, owemu cichemu obcowaniu z Bogiem sprzyjała także muzyka, w tym najbliższe mi opracowanie tenebrae - Gesualda księcia Venosy.

Żyjemy ponoć w kraju katolickim; wychowywanie w wartościach chrześcijańskich wpisano jako podłoże rodzimej edukacji; symbol krzyża wiszący w miejscach państwowych nie stanowi naruszenia religijnej wolności jako symbol wartości ogólnohumanistycznych... Można by z tego wyciągnąć wniosek, że Polska w czasie Triduum żyje zamyśleniem, ciszą, ofiarą czy miłością...

Rzut oka na prawicowo-katolicką prasę nie pozostawia jednak złudzeń.
Triduum to czas walki i nienawistnego języka. Rzeczpospolita ręka w rękę z Naszym Dziennikiem po raz kolejny zmagają się z siłami ciemności, rozpisując o homocenzurze, piętnując zamysł edukowania dzieci co do tego, że rodzina może mieć różne modele, czy rozpisując się o tym, że mniejszości w USA uzurpują sobie prawo do definiowania małżeństwa.

Tę jednoznaczną walkę z patologią podsumowuje jeden z publicystów Rzepy stwierdzając - jak nie tak dawno minister Jarosław Gowin - że znów trzeba argumentacyjnie wodzić się z mniejszościami, a przecież to wszystko pseudoproblemy; kraj ma tysiąc ważniejszych, którymi przez niedobrych gejów zajmować się nie może.

Zaiste ciekawa to konstrukcja - uznać, że dotkliwe i realne problemy ludzi są pseudoproblemem czy mikroproblemem. Rodzi się bowiem pytanie, czym, jeśli nie problemami ludzi, zajmować się mają politycy? I czym, jak nie próbom rozwiązania ludzkich problemów, winni się poświęcać?

***
Wcale nie twierdzę, że problemy mniejszości seksualnych powinny przesłaniać inne problemy naszego kraju. Na nieszczęście dla grup rządzących problemów tych jest coraz więcej, wiele z nich jest równie ważnych i wieloma z nich należy zajmować się równocześnie. 
Z tego, że nie powinny przesłaniać innych problemów, nie wynika jednak, że są to problemy mniejszej wagi.
Powiedziałbym nawet, że są to problemy szczególne - pozwalają bowiem dostrzec kwestię bardziej generalną: panoszącą się w Polsce dyskryminację, której ustawodawca przeciwdziała za pomocą papierowych ustaw i pustych obietnic.

***
O tym, że dyskryminacji powinno się aktywnie przeciwdziałać, poucza nas Konstytucja. Artykuł 32 wyraźnie zakazuje gorszego traktowania (ustęp 2) i nakazuje równe traktowanie (ustęp 1). 
O tym, że grupa rządzących ma z tym zapisem problem, pośrednio świadczyć może fakt, iż wciąż nie podpisaliśmy protokołu 12 do europejskiej Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, w którym, jak mówi Ewa Łętowska, stwierdza się jasno, że 
"sam fakt dyskryminacji jako takiej, w jakiejkolwiek sferze, także poza normowaniem konwencji, jest naruszeniem praw człowieka. 
O tym, że problem z dyskryminacją mają także polskie organy stosujące prawo może z kolei świadczyć fakt, iż w odróżnieniu od standardów UE, rodzime sądy podejmują się badania dyskryminacji tylko wtedy, gdy zarzut ten podniesiony jest wprost przez skarżącego, podczas gdy standard unijny obliguje do tego, by stosowne organa badały kwestie dyskryminacji "z urzędu", uwzględniając ją zawsze wtedy, gdy pojawia się w badanym materialne. 

***
Dyskryminacji jest w naszym kraju co niemiara. I to dyskryminacji paskudnej, bo uwikłanej w hipokryzję polityków. 

Przykład pierwszy: dyskryminacja rynkowa ze względu na wiek.
Doskonale wiadomo, jak trudno odnaleźć się na rynku pracy osobom dojrzałym. Ich kompetencje, wykształcenie czy doświadczenie zawodowe traktowane są często jako zagrożenie finansowe dla pracodawcy. Przy takiej logice lepiej zatrudnić jest osobę młodą, usatysfakcjonowaną mniejszą pensją, nawet za cenę niższych kompetencji. 
Doskonale wiadomo również, że ustawodawca zagwarantował nam wymóg dłuższej pracy, nie przejmując się zupełnie tym, jak taki cel da się zrealizować.

Przykład drugi: dyskryminacja zdrowotna ze względu na wiek.
Polską normą jest organizowanie badań profilaktycznych tylko dla osób w określonym przedziale wieku (dzięki temu moją mamę skutecznie omija już mammografia - lekarze rodzinni nie kierują na to badanie profilaktycznie, programy jej nie obejmują, a na prywatne badania ją nie stać). Tak samo, jak normą jest odcinanie osób starszych od określonych rodzajów terapii. 
Konstytucyjną normą zaś jest równy dostęp do świadczeń zdrowotnych wszystkich obywateli.

Przykład trzeci: dyskryminacja kobiet. 
Za Ewą Łętowską wspomnę tu tylko o jednej jej postaci: wyrównaniu wieku emerytalnego przy jednoczesnym przerzucaniu na kobiety funkcji opiekuńczych wobec członków rodzin. To bowiem na polskich kobietach spoczywa wymóg opieki i nad młodocianymi, i nad najstarszymi członkami rodziny. 
"Kobiety - mówi Łętowska - zastępują niewydolne w tej dziedzinie państwo, do którego obowiązków należy organizowanie służby zdrowia i funkcji opiekuńczych. 
Wymóg ten spoczywa na kobietach także z racji tego, że nadal żyjemy w społeczeństwie patriarchalnym, w którym role płci są jasno podzielone. Tym bardziej symptomatyczny jest gest Gowina, który wzdraga się przez podpisaniem Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet, bo nie podoba się mu zapis o tym, że płeć posiada definicję społeczną, z którą wiąże się promocja postaw społecznych, czyli walka ze stereotypami.

Przykład czwarty: dyskryminacja ze względu na sposób oceniania
Nie mam wątpliwości - w czym zgadzam się z Łętowską - że pracodawcom łatwo jest stwarzać fikcyjne kryteria oceny pracownika, które maskują faktyczne przyczyny rozwiązania z nim umowy o pracę. Łatwo więc jest pokazać, że przyczyną zwolnienia nie jest to, że ktoś jest lewicujący, że ktoś jest żydem bądź pedałem, ale że nie wywiązał się z tego, tamtego lub owego... Problem polega jednak na tym, że bardzo często kryteria oceny powstają ex post, są próbą wartościowania pracownika na podstawie zobowiązań, których nie znał on wcześniej. Zjawisko to zaczęło dotykać choćby polskie uczelnie - zmniejszenie dotacji, korporacyjna logika Ministerstwa, niechęć władz do określonych postaw i poglądów, generują "lustrację" prowadzoną w oparciu o kryteria, które pracownik poznaje w momencie wypełniania ankiety ewaluacyjnej. Pod systemem ankietowych punktów toczy się gra - światopoglądowa, ideologiczna, dyskryminującą, o której powoli robi się głośno w naszych mediach.



***
Mocny głos mniejszości seksualnych powinien być traktowany jako pars pro toto, a więc jako głos przeciwko dyskryminacji. We wszystkich jej wymiarach, a więc i tych dotyczących rynku pracy, i tych, dotyczących służby zdrowia, i tych, dotyczących nieudolności opiekuńczej państwa, etc

Głos ten powinien być również traktowany jako sprzeciw wobec legislacyjnej frywolności naszych polityków.
Że funkcję tę pełni, widać doskonale w konfrontacji z kolejnymi propozycjami PO ws, związków partnerskich - o tym, jak papierowy projekt przygotowują funkcjonariusze Donalda Tuska widać coraz wyraźniej.

Ale wychodzące ze środowisk mniejszościowych żądanie równości obnażą również zupełnie fikcyjny charakter polskiej ustawy równościowej. Piszę o jej fikcyjnym charakterze, albowiem - jak stanowczo podkreśla Łętowska - ustawy tej nie da się zastosować. Po pierwsze, jest wadliwą implementacją dyrektywy unijnej (powiela jej zalecenie, a nie jest jego realizacją: nie ma w niej sprecyzowanego celu, któremu miałyby służyć procedury). Po drugie, mówi się o należnych za dyskryminację sankcjach odszkodowawczych i odsyła do kodeksu cywilnego. Jak tłumaczy Łętowska oznacza to, że dyskryminacja potraktowana jest tak, jak odszkodowanie za poniesioną materialną stratę, a nie jak zadośćuczynienie za ból i krzywdę. Kwotę zadośćuczynienia ustala sąd, kwotę odszkodowania zaś musi podać skarżący, a także uzasadnić sposób, w jaki ją wycenił (!). 

***
Mocny głos mniejszość odsłania w końcu moralną brzydotę dużej części prawicowo-katolickiej publicystyki.

Widać to choćby w tym, jakim potrzebom i wartościom hołduje walka o legalizację związków partnerskich.
Łętowska przekonała mnie, że wprowadzenie tych związków do prawa polskiego nie wynika z art. 32 Konstytucji. Przekonała mnie jednak także do tego, że legalizacja związków mniejszościowych konieczna do tego, by pary nie-heteronormatywne mogły realizować "interesy, potrzeby i aspiracje w zakresie życia rodzinnego, co jest wartością konstytucyjną".

Jestem ciekaw, co jest więszym nieporozumieniem (uzurpacją?):
walka o szacunkek, godność, prawo opieki nad bliskim, także w szpitalu, etc.,
czy peany Antoniego Dydycza - będące odpowiedzią na krytykę ze strony podwładnych - na cześć Sławoja Leszka Głódzia, które da się sprowadzić do jednej zasługi: Głódź wspiera i popiera media o. Dyrektora..?

Czy przejawem zła jest pragnienie usankcjonowanego funkcjonowania budowanej rodziny, czy założenie, że można pić, znieważać, byle dobrze mówić o Kościele i działać na rzecz jednego jego nurtu, by być uznanym za wartościowego człowieka?

***
Jeśli miałbym powiedzieć, że w mediach czegoś jest za dużo, to rzekłbym - papieża.
Myślę, że przy rosnącym bezrobociu, spowalniającej gospodarce, niewydolnej służbie zdrowia, atakowanie nas informacjami o tym, co i z kim Franciszek jadł, co robił, co powiedział po polsku, a czego nie powiedział, jest niepoważne. 
Świat mediów, zwłaszcza państwowych, nie powinien być zdominowany przez faktysze i pseudoproblemy.

Z kolei demokratyczne prawo winno godzić różne systemy moralne, w tym szczególnie winno chronić mniejszości. Nie budzić do nich sympatię czy przekonywać, ale chronić. Inaczej - że znów powołam się na Łętowską - zamienia się w parawan dla sumienia i w maczugę moralności.

Dopóki tego nie zrozumiemy, nasze aspiracje do bycia Zachodnią demokracją będą tylko aspiracjami. I nic nie pomogą tu deklaracje Donalda Tuska, że on nie ma zamiaru robić moralnych rewolucji i łamać Polaków moralny kręgosłup.
Zadaniem polityków nie jest walka o wyborców. Nie jest nim też napychanie własnych kieszeni i chwyty PIARowe: sofistyczne i czczo retoryczne.
Zadaniem polityków jest budowanie wspólnoty, także poprzez kształtowanie obywateli.
To znaczy, że politycy muszą być w awangardzie. 
Gdyby pogląd Tuska był słuszny, we Francji winna nadal obowiązywać kara śmierci. Jak mówi Łętowska, Robert Badinter przeprowadził zmianę prawa pomimo że większość społeczeństwa była temu przeciwna. A później przeprowadził odpowiednie akcje edukacyjne, w efekcie zmieniając aksjologiczną wrażliwość Francuzów.

Szkoda, że dziś Sąd Najwyższy nie orzekłby już pewnie, że 
"osoba nie mająca kwalifikacji do sprawowania jakiejś funkcji czy zajęcia, która jednak się go podjęła, musi liczyć się z odpowiedzialnością i ponieść tego konsekwencje.
Szkoda, że z tego tytułu nie pociąga się do odpowiedzialności naszych polityków - choć przy liczbie tych, których pociągnąć się winno, system pewnie zapchałby się na amen!

***
Wszystkim zaś, którzy nie dzielą, a budują, i którzy chcą żyć moralnie nie zabraniając innym żyć podług ich potrzeb i moralności, łączę serdeczne życzenia.
Jak najbardziej rodzinne dla tych heteryków, homików, biseksów, poliamorystów, aseksualnych i wszystkich innych, dla których rodzina pozostaje żywą wartością, o którą warto walczyć!


___________
*Tekst inspirowany jest książką-wywiadem z Ewą Łętowską, Rzeźbienie państwa prawa oraz Jej wypowiedziami w audycji na temat sumienia (Polskie Radio 2). Często także parafrazuję poglądy Łętowskiej, w pełni się z nimi solidaryzując.



sobota, 23 marca 2013

FILHARMONICZNA PASJA: PENDERECKI, GIBSON, MYKIETYN

Wczorajszy wieczór w Filharmonii Łódzkiej był dla mnie zdecydowanie wyjątkowy.
Albowiem po raz pierwszy miałem okazje wysłuchać na żywo Pasji według św. Łukasza Krzysztofa Pendereckiego.
Gdybym miał po tym koncercie odpowiedzieć na pytanie, czy muzyczna forma opowieści o męce Jezusa ma jakikolwiek sens, odpowiedziałbym, że nie ma.
Na szczęście gatunek nie wyczerpał się na kompozycji Pendereckiego, a wiarę w jego aktualność przywrócił mi także krajan - Paweł Mykietyn.

Jak stwierdził Lech Dzierżanowski, Pasja Pendereckiego była jednym z przełomowych dzieł dla muzyki drugiej połowy XX wieku. Paradoksalnie jestem w stanie się z nim zgodzić. Wszelako coś, co było przełomowe, wcale nie musi pozostawać aktualne, Pasja zaś - w moim odczuciu - mocno się zestarzała.

***
Po pierwsze, zestarzała się muzycznie. 
To, co dawniej mogło uchodzić za awangardowe, zdążyło się już opatrzeć. Sonorystyczne zabawy z dźwiękiem, przestrzenne traktowanie chórów, nawiązania do chorału - nie dość, że wszystko to było i jest w przytłaczającej liczbie kompozycji w ogóle, to jest także w każdej innej kompozycji samego Pendereckiego. Słuchając Pasji miałem wczoraj wrażenie, że kto zna jeden utwór kompozytora, zna już wszystkie. Także te późniejsze, neoromantyczno-bombastyczne, zapowiadane masą dźwiękową kończącą utwór. 
Inna sprawa, że samo wykonanie nie przysłużyło się do poczucia, że Pasja może zaoferować coś ciekawego czy "świeżego". Z jednej strony muzyce Pendereckiego nie służyła akustyka filharmonicznej sali. To partytura, której realizacja wymaga przestrzeni i powietrza. Oferuje je kościół św. Mateusza, z pożądanym w tym przypadku, dość długim pogłosem. O pogłosie w naszej filharmonii można jedynie pomarzyć; wszystko rozgrywa się w płaskich planach, ekspresyjne i kolorystyczne pomysły Pendereckiego sprowadzając - wybaczcie porównanie - do kuriozalnych akustycznych zapowiedzi torsji. Z drugiej strony, muzykom brakowało swobody. Czuć było, że zespoły rzadko grają muzykę uchodzącą za współczesną. Nieśmiałość, strach, przyklejenie do pałeczki dyrygenta i nut, w przypadku chóru dziecięcego również nie najpiękniejsze głosy i brak zrozumienia dla łacińskiej treści (część dziewczynek ziewała; Consummatum est zaś przeszło niemal niezauważone) nie dały efektu, jaki daje zaangażowana praca zespołowa. W przypadku takiego utworu jak Pasja interpretacja musi wyjść od słowa, zrozumianego i odczutego przez wykonawców, świadomych retorycznego potencjału wszystkich (także orkiestrowych) partii. 
Jak swobodnie mogłoby to wyglądać pokazał Piotr Nowacki, doskonale z dziełem obeznany. Na słowa uznania zasłużyli Krzysztof Gosztyła i Iwona Hossa.
Dużo optymizmu dał mi również Tomasz, ze swobodą trzymający "pod pachą" skrzypce, nawiązujący kontakt wzrokowy nie tylko z dyrygentem i odcinający się od zalęknionych lic pozostałych muzyków urokliwymi okularami.

***
Po drugie, i ważniejsze, Pasja zestarzała się ideowo.
W Kwarcie zilustrowano ją kadrem z filmu Mela Gibsona. Wymowny i słuszny to gest.
Utwór Pendereckiego bowiem mękę Jezusa pokazuje w podobny sposób - jako doświadczenie brutalne, do tego stopnia, że przemoc przekreśla tu jakiekolwiek miejsce dla nadziei. 
Kompozycja Pendereckiego jest podobnie "sadystyczna" - męka ma tu wymiar czysto ludzi i czysto polityczny, przemoc jest zupełnie naga, świat zaś jest światem ciemności. Niech potwierdzeniem będzie to, w jaki sposób Penderecki opracowuje ostatnią zwrotkę Stabat Mater - mimo że powtarzana jest niemiłosierną ilość razy nie niesie ze sobą cienia otuchy, nie odbija się w niej nawet płomyk eschatologicznego światła.

Należałem do tych, których film Gibsona wstrząsnął negatywnie. W Ewangeliach bowiem nie znajduję opowieści o przemocy, ale o zbawieniu. Wydarzenie Wielkiego Piątku zaś nie jest dla mnie powodem do eskalowania przemocy, ale powodem do mówienia o miłości - bliska memu sercu jest jedna z najstarszych chrześcijańskich tradycji, podług której Wielkanoc obchodzono właśnie w Piątek, Śmierć i Zmartwychwstanie traktując jako awers i rewers tej samej chwili.
Owszem, można opowiadać o Chrystusowej pasji językiem nie-ewangelicznym, zatrzymującym człowieka na czysto ludzkim poziomie przemocy i zła. Pytanie tylko, czy można to robić posługując się tekstem Ewangelii? I jest to pytanie bardziej do Pendereckiego niż Gibsona, ten bowiem nie korzystał z opowieści ewangelicznej wprost. 

***
Zdaję sobie jednak sprawę, że ze swoimi wątpliwościami należę do mniejszości.
Skoro Pasję Gibsona oglądało się u nas klęcząc w kinie (!), skoro wiary uczy się u nas w języku kontrreformacyjnego kościoła walczącego tak, jakby nic nowego w teologii się nie wydarzyło, skoro aktywność polskich biskupów przeradza się  w organizowanie krucjaty przeciw światu, to brutalna wizja Pendereckiego przynależy do dominującego u nas teologicznego i światopoglądowego horyzontu. Potwierdzeniem tych słów może być pośrednio teza wykładu, który poprzedził koncert.
Prelegent bez cienia wątpliwości mówił o wyroku wydanym przez Piłata jako o archetypicznej zbrodni przeciw ludzkości, snując analogie między Piłatem a NSDAP czy władzami ZSRR, a scenę sądu umieszczając w przestrzeni prawnej otwartej dopiero przez procesy norymberskie. Zadziwiający anachronizm!

***
Słuchając Pasji w głowie kołatało mi jedno zdanie:
"Bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol.
O tak potężnej miłości chcą opowiadać Ewangelie, także wtedy, gdy mówią o męce Jezusa.
Chcą również opowiadać o takiej zazdrości. 
O co jednak miłość może być zazdrosna?
Chyba o to, że bardziej wierzy się śmierci niż miłości, lekceważąc jej wielką i ożywczą moc.

Żeby jednak ją dostrzec, trzeba odejść od perspektywy Pendereckiego i Gibsona. 
Trzeba odejść od przykucia do doczesności, do czasu nadającego światu wymiar historyczny i ludzki.
Trzeba mówić o czasie eschatologicznym, który nie tyle się wydarzy (taka koncepcja historii jako drogi do eschatologicznego kresu zamieniła kościoły w instytucje polityczne, kierujące działaniami wspólnot dla osiągnięcia odwleczonego celu), ile wydarza. W każdej chwili. Otwierając - poprzez miłość - ziemski czas na doświadczenie tego, co nie jest już ani ziemskie, ani historyczne. 
"Królestwo Boże jest pośród Was" - mówił Chrystus. Nie ma sensu na nie czekać, nie ma sensu bawić się w polukrowaną religijnie politykę. Trzeba umieć je dostrzec i budować tu i teraz, bo być może inny czas nie będzie nam dany.

To prześwitywanie wieczności (miłości) przez ziemskość czuć w Pasjach Jana Sebastiana Bacha.
Czuć także w Pasji Mykietyna. Która rozpoczyna się Męką, jako granicą tego, co historyczne, jako wydarzeniem apofatycznym i - mówiąc prawosławnie - metahistorycznym, jako momentem zero, a więc nie takim, do którego wszystko prowadzi, ale w perspektywie którego należy oglądać wszystko przed (kompozycja Mykietyna dzieje się właśnie "na opak", narracja cofa się, co z jednej strony pozwala na zachowanie dramatyzmu i tragizmu, z drugiej nie przeradza się w przywiązanie do nagiej przemocy) i wszystko po.

  




poniedziałek, 18 marca 2013

O LEVINASIE, WIELOMIŁOŚCI I POŚCIE. W KONTEKŚCIE DWÓCH LISTÓW PASTERSKICH

"... byt urzeczywistnia się, kiedy jesteśmy dla Innego - pisał Emmanuel Levinas.

"...Transcendencja, czyli dobroć - dodawał - wydarza się jako pluralizm. Pluralizm bytu nie jest wielością konstelacji, która odsłania się przed możliwym spojrzeniem, bo wielość odsłaniająca się w taki sposób tworzy już całość, zespala się w jedność. Pluralizm spełnia się w dobroci wychodzącej ode mnie i zmierzającej do innego człowieka, ponieważ tylko w dobroci Inny może wydarzyć się jako absolutnie Inny, a spojrzenie, które chciałoby z boku ogarnąć ten ruch, nie może ująć żadnej prawdy wyższej nad tę, którą urzeczywistnia sama dobroć. W tę pluralistyczną relację społeczną nie można wejść inaczej, jak tylko mówiąc (albowiem dobroć wydarza się w mowie), to znaczy pozostając na zewnątrz; ale z drugiej strony, by zobaczyć się od wewnątrz, nie trzeba wcale z tej relacji wychodzić. Jedność wielości polega na pokoju, a nie na spójności elementów tworzących wielość". 

***
"…z diabłem się nie dyskutuje, a tym bardziej nie próbuje się z nim wchodzić w tak zwany dialog. Niestety, coś takiego stało się w przypadku pierwszego w dziejach kuszenia, jakiemu został poddany człowiek. Właśnie dlatego, że pierwsi rodzice podjęli rozmowę z wężem, dali się zwieść jego kłamstwu…

Również dzisiaj jesteśmy nieustannie poddawani ogromnej presji, której celem jest to, abyśmy wyrzekli się Dekalogu i obydwóch przykazań miłości Boga i bliźniego. Dlatego też to, co dotychczas dla wielu ludzi było czymś jednoznacznie złym i godnym potępienia, nagle zaczyna się jawić jako dobro. W konsekwencji zwiększa się społeczne przyzwolenie na zabójstwo drugiego człowieka w postaci aborcji lub eutanazji, słabnie rozumienie istoty małżeństwa i rodziny, ideologia gender negująca naturalny porządek stworzenia człowieka jako kobiety i mężczyzny zyskuje coraz to nowych zwolenników. Tego rodzaju wyraźnie złe tendencje chcą znaleźć dla siebie rodzaj legitymizacji w postaci demokratycznie stanowionych praw. Są nawet politycy, którzy w ten sposób szukają dla siebie popularności i uznania. Wobec takiej sytuacji trzeba wyraźnie stwierdzić: to prawda, nie byłoby takich tendencji w naszym społeczeństwie, gdyby nie owa wielka presja ze strony współczesnej kultury, zwłaszcza większości mediów. Ale też, z drugiej strony, nie byłoby tych tendencji, obracających się przeciwko dobru moralnemu i przyszłości biologicznej naszego narodu, gdyby było w nas jednoznaczne „Nie!” wobec wszelkiej iluzji i kłamstwa, i gdyby jednocześnie było w nas równie jednoznaczne „Tak!” w odniesieniu do Bożych przykazań. Jak bardzo potrzeba nam tej jednoznaczności i jak konieczne jest nasze zdecydowane odwracanie się od „pseudo-mądrości” tego świata, świadczą słowa Chrystusa, jakie skierował On do Piotra w chwili, gdy ten pragnął odwieść Go od zbawienia ludzi przez krzyż: „Zejdź Mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku” (Mk 8, 33).
Wypracowuję w sobie dobro, a ze zła staram się poprawiać, przezwyciężając je w sobie. To taka podstawowa sprawa, której nigdy nie można pomniejszyć, zepchnąć na dalszy plan. Nie. Nie! Ona jest wszędzie i zawsze pierwszoplanowa. Jest zaś tym ważniejsza, im więcej okoliczności zdaje się sprzyjać temu, abyśmy tolerowali zło, abyśmy łatwo się z niego rozgrzeszali. Zwłaszcza, jeżeli tak postępują inni. Moi drodzy przyjaciele! Do Was, do Was należy położyć zdecydowaną zaporę demoralizacji. (…) Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od Was nie wymagali. Doświadczenia historyczne mówią nam o tym, ile kosztowała cały naród okresowa demoralizacja. Dzisiaj, kiedy zmagamy się o przyszły kształt naszego życia społecznego, pamiętajcie, że ten kształt zależy od tego, jaki będzie człowiek. A więc: czuwajcie!”. 
Ta postawa czuwania będzie się na pewno przejawiała w tym, że gdy będziemy stawiani wobec różnych propozycji urządzenia sobie i innym życia, propozycji, które będą wabiły swoją łatwizną lub nawet pozornym dobrem, od razu będziemy stawiali sobie pytanie: Czy odpowiedź, jaką za chwilę dam, jest zgodna z Ewangelią Jezusa Chrystusa? Czy jest ona zgodna z nauczaniem Kościoła? Są to dla nas i naszego sumienia decydujące pytania i odpowiedzi. Przecież w naszym codziennym życiu wolno nam iść tylko za tym, czego naucza nas Pan Jezus. Weźmy więc sobie głęboko do serca te słowa, które dzisiaj w Liście do Rzymian kieruje do nas św. Paweł Apostoł: „Każdy, kto wezwie imienia Pańskiego, będzie zbawiony” (Rz 10, 13).
- pisze w swoim Liście pasterskim na Wielki Post nowy rządca łódzkiej archidiecezji.

***
"Zgodnie ze słowami naszego Zbawiciela, a potem świętych apostołów, post cielesny zawsze domaga się także postu duchowego. Św. Apostołowie post jako wysiłek duchowy i modlitwę łączyli z postem cielesnym (Mk 17,21; 1 Kor 11,27). Święty Kościół wzywa: „Poszcząc cieleśnie, bracia, pośćmy także duchowo: rozwiążmy wszelki związek niesprawiedliwości... dajmy głodnym chleba i bezdomnych ubogich wprowadźmy do domów, abyśmy otrzymali od Chrystusa Boga wielkie miłosierdzie" (środa pierwszego tygodnia Wielkiego Postu, Stichosy do Ps 142).
 W obecnych trudnych czasach świat i wielu z nas przepełnieni jesteśmy uczuciem wszechstronnego zatroskania... Człowiek dzisiejszy często rozwiązuje swoje problemy życiowe poza Bogiem. A przecież On, nasz Zbawiciel, jest źródłem wszelkiego dobra. Niepowodzenia i upadki, pośpiech, stresy, często doprowadzają człowieka do zakłopotania i smutku. Dlatego też pościmy w tym celu, aby skuteczniej walczyć z żądzami, które gnieżdżą się w ludzkim sercu. Zawsze należy pamiętać, że przez powstrzymanie się od pokarmu nasza natura staje się bardziej subtelną i wrażliwą na świat duchowy. Wstrzemięźliwość i radość duchowa są nie do pogodzenia ze smutkiem. Zbawiciel mówi: Kiedy pościcie, nie bądźcie smutni... (Mt 6,16).
Dzisiaj przypominamy to wszystko ze względu na niezrozumienie i rozczarowanie wielu ludzi, bowiem świat nie ceni postu i nie rozumie jego znaczenia. Stąd też spotykamy się z próbami likwidacji postu, za czym idzie negowanie pokuty, która jednoczy nas z Bogiem.
Święty Post daje nam poczucie odpowiedzialności za swoje życie, widzenie siebie przed Bogiem w świetle wieczności wraz z uświadomieniem sobie swojej grzeszności. Światłość Świętego Postu oświeca mrok naszej duszy. Jesteśmy wezwani do pokuty, a ona świadczy nie o słabości, a o sile duchowej kajającego się i o jego zdrowiu. W pokucie nie rezygnujemy ze swoich ludzkich sił i powołania, a umacniamy się w prawdziwym człowieczeństwie.
 Znajdując się w przededniu Świętego Wielkiego Postu, zgodnie z praktyką naszego Kościoła, proszę Was wszystkich, dla siebie i dla całego Duchowieństwa, przebaczenia naszych grzechów, które popełniliśmy słowem, uczynkiem, w myślach i swoimi zmysłami. Wybaczcie nam grzesznym! 
- pisze w Liście wielkopostnym metropolita prawosławny Sawa.

***
To samo chrześcijaństwo. Z tą różnicą, że łódzki metropolita związany jest od lat z myślą Levinasa. Jest jej komentatorem i promotorem. Sawa zaś kojarzony jest u nas z ciemnotą prawosławia, z podporządkowaniem cerkwi Władimirowi Putinowi, z polityką i przemocą.

To symptomatyczne, że dla myślącego filozoficzną figurę Innego, rzeczywisty Inny jest diabłem, z którym nie należy wchodzić w dialog. I z którym trzeba walczyć per fas et nefas.Tak, jakby słowa o tym, że dobroć nie bierze się ze spojrzenia (a więc uniwersalnego zawłaszczenia inności w poznaniu), a moralne zobowiązanie płynie ze spotkania z innością w człowieku (Twarzą), która jest śladem Boga,  miały znaczenie tylko retoryczne. I tak, jakby nacisk Levinasa na płodzenie i rodzinę, ze świadomością, że płodzenie nie jest tylko faktem biologicznym, ale strukturą metafizyczną, strukturą relacji "człowieka z człowiekiem i Ja ze sobą", nie miał większego sensu.

To symptomatyczne, że post może być pokazany jako czas radości, a władyka kościelny może prosić wiernych o przebaczenie dla siebie i reszty duchowieństwa.

***
Teksty Levinasa wspominam jako najważniejsze rekolekcje w życiu. 
To z nich uczyłem się takiej zmiany myślenia, by swoją religijnością, swoimi postawami, swoim myśleniem starać się robić miejsce dla innych, a nie arbitralnie ich wykluczać.
To z nich uczyłem się miłości do świata, który nie jest tak zły, jak chce polski katolicyzm.
To z nich w końcu uczyłem się szacunku i miłości do siebie, zdeformowanych przez manichejskie rozumienie pokory w polskim katolicyzmie.

Levinas i prawosławie pozwolili mi ocalić we mnie zmysł duchowości.
Być za neutralnym religijnie państwem, ale nie wyzbywać się metafizycznych tęsknot. 
Choć "gloryfikując" w jakiejś mierze Levinasa nie gloryfikuję cerkwi jako instytucji - w niej, jak niemal w każdej innej - i tak strukturalnie będę "z boku" czy "poza".

***
Post jest ważnym elementem rozwoju duchowego.
Post przeżywany tak, jak pisze o nim Sawa, nie jak pisze o nim łódzki metropolita.
Boję się takiego katolicyzmu - ferującego wyroki, mówiącego językiem przemocy i wykluczenia, obrażonego na zewnętrzny świat. Zamkniętego na braci (pod sztandarem Levinasa zlikwidowano nawet ekumeniczną drogę krzyżową, tak zgodną z duchem wielokulturowej Łodzi!). Zabijającego pluralizm wymogiem spójności z jedyną słuszną (bo własną) interpretacją (także) własnej doktryny. Nierozumiejącego sensu dialogu i demokracji (mówił o tym ostatnio abp Henryk Muszyński w rozmowie publikowanej przez Tygodnik Powszechny). Przeciwstawiającego - mimo Vaticanum II, mimo prac Yves'a Congara - pouczający kler pouczanym świeckim.

***
Wraz z prawosławiem chcę wejść w post.
Chcę pościć duchowo - nabierając dystansu do panoszących się we mnie lęków, które odbierają mi szansę na przeżywanie radości i często dotykają moich bliskich. 
Chcę pościć duchowo ucząc się miłości, wielomiłości.

Chcę na nowo odkrywać piękno relacji najintymniejszych, dzielonych zwyczajowo na partnerskie i przyjacielskie.
Chcę tęsknić za spotkaniami, które ciągle się nie odbyły. I zadbać o to, by odbyć się mogły. 
Chcę w trakcie tych spotkań dzielić się ciepłem, ciszą, słowem, wsłuchaniem w napotkaną odmienność.

Chcę też dbać o to, by uważniej otwierać się na to, za czym się nawet nie tęskni. Bo jest niespodziewane.

***
Wielomiłość to najlepsza egida dla postu.
Wolę to słówko od seksualnie naznaczonej poliamorii. 
W wielomiłości jest zarazem WIELOmiłość i wieloMIŁOŚĆ. W słowie tym zbiega się i to, że serce powinno być otwarte, jak i to, że miłość ma wiele postaci, ale w każdej w pełni pozostaje sobą. 
Słychać w nim też zobowiązanie Levinasa do tego, by wielości nie zabijać, ocalając ją budowaniem pokoju, a nie "uspajnianiem" wszystkiego z dogmatycznie przyjętą perspektywą.

***
Wielomiłość, spotkanie, mowa, Twarz, twarz Innego
Lew i Reniffer, Edyta i Marcin, Michał i Bartek, Emi i Wojtek, Monika i Jacek, Agnieszka, Zuza, Krzysztof, rodzice, teściowie, ..., zwyczajnie Inny - przestrzeń postu.
Płynąca ze zmagań z własnym lękiem.
Płynąca ze zmagań o to, by zrobić w życiu przestrzeń dla radości.
Radości, która jest sednem postu. 







czwartek, 14 marca 2013

CONTRALTO ASSOLUTO. NIE TYLKO O KSIĄŻCE I NIE TYLKO O PODLEŚ



W notce na tylnej stonie okładki możemy przeczytać, że


"Ewa Podleś. Contralto assoluto to pozycja wydawnicza przedstawiająca w nadzwyczaj przystępny sposób życie artystyczne i prywatne jednej z największych polskich śpiewaczek [...]. Książka Brigitte Cormier jest szczególną biografią, ukazującą świat operowo-koncertowy od środka oczami wybitnych muzyków: Ewy Podleś i jej męża, Jerzego Marchwińskiego. 


Można rzec, że jest w tych słowach coś na rzeczy. 
Wyimki z rozmów, a zwłaszcza skrupulatna praca korektorska (w radiowej dwójce Podleś opowiadała o tym, że musiała często interweniować prostując przekręcane lub wymyślane przez Cormier informację) na pewno sprawiają, że w jakiejś mierze świat książki jest światem widzianym oczyma Podleś i Marchwińskiego.

Prowadzona przez Cormier narracja jest też nadzwyczaj przystępna. Tyle tylko, że jest to przystępność rodem z tabloidu czy gazety codziennej, a nie przystępność dobrze napisanej biografii*.

***
Do biografii mam słabość nadzwyczajną. Czytam ich zatem całkiem sporo.
Gdybym miał - na użytek tego posta - zmajstrować jakieś narzędzie, które pozwoliłoby mi dokonywać ich ocen, wyznaczyłbym dwa ekstrema.
Przy jednym, in plus, wpisałbym choćby prace Michała Urbanka.
Przy drugim, in minus, choćby biografię Violetty Villas.

Książce Cormier - w moim prywatnym obrachunku - bliżej do tego drugiego ekstremum.
Zebrany przez nią materiał jest po prostu kolekcją dat, wydarzeń, wyimków recenzji czy wspomnień. Nie ma tu żadnej próby takiego zmierzenia się z materiałem, ażby obejrzeć fenomen Podleś z różnych stron, zrekonstruować portret egzystencjalny, psychologiczny, artystyczny.
Samo w sobie nie musi być to wadą. 
Staje się nią, gdy ciekawość Autorki nie tyle jest ciekawością poszukiwacza, ile ciekawością zbieracza pikantnych anegdot. W kalejdoskopie migawek uwagę przykuwa to przypis o radzieckim szpiegostwie, to opowieść o tym, dlaczego Sławomir Pietras zdjął ze sceny Semiramidę [inna rzecz, że to opowieść gorzka, a znając preferencje Pietrasa oburzająca: miał on zdjąć operę Rossiniego, dlatego że nie życzył sobie w teatrze transseksualistki, jak określił Podleś!], to...
Staje się nią także wtedy, gdy opowieść snuta jest stylem tak naiwnym, jak styl Cormier.
Jej wywody, że predylekcja Podleś do dramatycznych ról może brać się z tego, że jako dziecko przejmująco grała w Madame Butterfly można określić jako psychoanalizę dla ubogich. Podobnie irytować mogą stereotypowe w wymowie motta umieszczane na początku rozdziałów [książka zaczyna się tak: "Naród polski od zawsze zmuszony był walczyć w obronie swej ziemi i języka, o odzyskanie niepodległości. Jednakże pomimo swej burzliwej historii i sporów społecznych, pozostał zjednoczony dzięki ideałom wolności i uczciwości, opartym na solidarności". Nie zdecyduję się na komenatrz!].
Tym bardziej staje się wadą, gdy pęd za angdotami połączy się z naiwnością. Opowieść o tym, że Matka Ewy Podleś wyszła za mąż z rozsądku, żeby osiągnąć stabilizację i śpiewać; opowieść o tym, że Ojciec Podleś był uczciwy, bo nie uciekał się do korupcji, ale przyjmował prezenty i jadał kolacje z bardziej nobliwymi podatnikami, których otaczał opieką; a w końcu opowieść o separacji Rodziców Podleś, która sugeruje, że być może ktoś inny jest ojcem naszej śpiewaczki są po prostu niesamczne. A Podleś na nie nie zasłużyła!

O tym, jak wrażliwie i nie dla sensacji czy pikanterii, a dla prawdy o człowieku, można pisać o drażliwych kwestiach pokazał Urbanek w książce o Waldorffie.
O tym, jak pokazać artystę w splocie jego czasów, kulturalnych prądów, wyborów aksjologicznych, pokazał ostatnio Andrzej Chłopecki w książce o Witoldzie Lutosławskim [a propos Lutosławskiego - w monografii Charlesa B. Rae widać, że da się kompetentnie acz na małej ilości miejsca napisać coś o historii Polaków, Cormier także tutaj nie wychodzi poza patetyczny banał]. 

Dorzuciwszy do tego, że drażnią także szczegóły korektorskie [choćby zapis "mimo, że", tak jakby w PWM stosowano nie słownikowe, a szkole przekonanie, że każde "że" wymaga przecinka] powoduje, że książki tej nie da się przywitać pozytywnie. Tym bardziej w przypisanej jej cenie.

***
Jeśli miałbym zachęcić Państwa do tego, by wziąć ją jednak do ręki, to wskazałbym dwa powody.
Po pierwsze, warto potraktować ją jako materiał do biografii. Wyimki recenzji, zdjęcia, uporządkowanie najważniejszych informacji o śpiewaczce - to zawsze może się przydać.
Po drugie, książkę kończy ciekawy tekst samej Podleś na temat tego, czym jest kontralt.
A rozpoczyna filozoficznie inspirowany "wstępniak" Macieja Jabłońskiego.

Podleś pisze o kontralcie jako głosie "hermafrodytycznym". 
W tym sensie, że obdarzona nim śpiewaczka śpiewa jak gdyby dwoma głosami: pierwszym jest rejestr piersiowy, o męskim, barytonowym brzmieniu; drugim jest rejestr głowowy, o brzmieniu kobiecym, sopranowym.
"Efektem sumy tych dwu rejestrów jest naturalna trzyoktawowa skala - pisze Podleś.
A także - jak pisze dalej - "naturalna predyspozycja do biegłości, która po odpowiednim, profesjonalnym treningu, staje się oszałamiającą koloraturą.

***
Szczególnie mocno należy podkreślić, że zróżnicowanie barwy rejestrów [wspomniana dwu-głosowość]  jest cechą naturalną kontraltu. Ów brak wymieszania rejestrów w klasycznej wokalistyce widziany jest bowiem jako mankament. Pisała o tym na blogu - a propos Podleś - Dorota Szwarcman:
"Ewa Podleś ma pewne cechy głosu, które można by nazwać mankamentami, gdyby nie to, że doskonale umie je wykorzystywać dla potrzeb dramatycznych. A więc odmienność barw w rejestrach i wyraźne przejście z jednego do drugiego. Gdyby te barwy nie były tak piękne, pewnie mogłoby to razić, ale są piękne, a jednocześnie mają potencjał dramatyczny właśnie, zwłaszcza dolny rejestr (w dół do małego e!). Tak było zawsze i do tego się przyzwyczailiśmy, a nawet pokochaliśmy, bo to przecież głos jedyny w swoim rodzaju. Co uległo zmianie, to skłonność do dawnej niesamowitej akrobatyki, teraz już w wycofaniu - i stąd też odstąpienie od pewnego typu repertuaru, który był kiedyś jej specjalnością. 
O tym, że kontralt jest głosem predestynowanym do śpiewu dramatycznego, wyrastającego ze słowa, z retoryki, z 'fabularyzacji afektu' i vocal actingu przekonuje Jabłoński. Brak wymieszania rejestrów, ich kontrastowe odróżnianie się jest wadą tylko w przypadku takiej wokalistyki, dla której jedynym kryterium wartościowania są walory wokalne [o czym pisze Jerzy Marchwiński]. Gros oper pisanych jest właśnie dla takiego popisu, ale duża część wyrasta z dramaturgii słowa i sceny, z konfliktu afektów, z takich istności, które wymagają gry głosem i nie dają się zrealizować tylko poprzez "walory wokalne". 

***
To cenne uwagi i ważna lekcja.
Można się bowiem zastanawiać, na ile pedagodzy śpiewu rozumieją to, czym jest kontralt? Czy potrafią go prowadzić nie zamieniając w alt po prostu, nie wymuszając ujednolicania niejednolitych rejestrów? Czy umieją wskazać zakres ról, w których taki głos może się realizować?

Bo nie we wszystkich może. Cenię Podleś w baroku, w Rossinim, w pieśniach, zwłaszcza rosyjskich (ale już niekoniecznie w Szopenie), w roli Offenbachowskiej Opinii Publicznej. Także w Mahlerze czy jako Ulrykę. Nijak nie mogę jednak przekonać się do Jej Erdy czy Azuceny - tu tak silne zróżnicowanie rejestrów jest dla mnie nie atutem, a mankamentem. 
Dzięki temi widac dobrze, że trudno jest mówić o wadach i zaletach głosu w sposób niezrelatywizowany, pozbawiony kontekstu. U Podleś szczególnie lubię jej niski, barytonowy rejestr. Lubię "górną górę", srebrzystą i lekko drżącą. W dużej części partii uwodzi mnie również nieco matową [co niektórzy recenzenci wytykali Jej jako wadę] średnicę. Ale cenię Ją jako całość - dramatycznie zbudowaną, "całościową" postać.

***
Głos nie musi być nieskazitelny, by był niezapomniany.
Refleksje Podleś, Jabłońskiego, Marchwińskiego czy Szwarcman spowodowały, że pomyślałem w końcu o Oldze Maroszek.
To artystka, z którą mam problem. Fascynuje mnie jej wyjątkowo ciemny, piękny, lejący się rejestr piersiowy. Drażni zupełnie inny w kolorycie, nieco ziemisty i kwaśny rejestr głowowy. Artystka prowadzona była jako "typowy alt" - widać to i w próbach ujednolicania brzmienia i w tym, że nie wyniosła w wystarczającym stopniu umiejętności myślenia o muzyce poprzez retorykę, dramaturgię, a więc i kształtowania repertuaru.
A może gdyby pomyśleć o Niej jako kontralcie, ze zróżnicowania rejestrów zrobić atut. Poprowadzić w kierunku "wyrażania afektu", retoryki, wynikania muzyki ze słów. Może - przy jej predylekcji do koloratury - odkrylibyśmy następczynię Podleś??
Może warto to zrobić? Skoro nawet ambiwalentne odczucia nie pozwalają mi o Niej zapomnieć?



*Na osobną uwagę zasługuje sposób, w jaki Cormier pisze o muzyce. Cytuję tutaj próbkę dotyczącą Idylli Zygfryda Richarda Wagnera:
"Uroczy utwór skomponowany przez Wagnera, oparty na melodii starej niemieckiej kołysanki. Usłyszeć w nim można cztery lejtmotywy z trzeciego aktu Zygfryda: Pokój, Sen, Zygfryd jako sakrb świata i Decyzja by kochać".
Bardziej przystępnie o tym poemacie symfonicznym [jedynym w dorobku Wagnera] zaiste napisać się nie dało. Pytanie jak mogło to przełknąć poważne wydawnictwo muzyczne, jakim jest PWM?

wtorek, 12 marca 2013

LYOTARDA LATOUREM. CZYLI O WAŁĘSIE I DEMOKRACJI

Internet donosi dzisiaj, że Lech Wałęsa nie takiej chciał demokracji. 
"Właściwie przegrałem wszystko. Nie o taką Polskę walczyłem - mówił w programie Tomasza Lisa.
"Jest zmęczony życiem, rozgoryczony -mówiła Gazecie Wyborczej Danuta Wałęsowa. - Doszedł do takiego momentu, że nia ma już bezpośredniego wpływu na to, co się w Polsce dzieje, polityka poszła w swoją stronę. Myślę, że czuje się też niedoceniony.  
'Polityka poszła w swoją stronę', 'Nie o taką Polskę waczyłem' - to ciekawe sformułowania. Obligują bowiem do pochylenia się na tym, o jaką Polskę Wałęsa walczył i co w dzisiejszej dobie jest nie tak?

***
Postawiłem je sobie dzisiaj na marginesie Kondycji ponowoczesnej Jeana-Francoisa Lyotarda. Wróciłem do tego tekstu w celach stricte edukacyjnych (będzie mi potrzebny na jutrzejszych zajęciach) nie spodziewając się jakiś dodatkowych emocji.
I zaskoczyłem sam siebie, w kontekście Wałęsy, Polski i tego, co jest z nami wszystkimi, Lyotard dostarczył mi wielu emocji.

***
W trakcie lektury uświadomiłem sobie, że o taką Polskię Wałęsa walczył, mimo że sam próbuje nam powiedzieć coś zupełnie odmiennego.
Walczył o Polskę, która będzie demokracją polukrowaną, nijak bowiem nie szło w tej grze o demokrację taką, jaka dzieje się aktualnie.

Mówiąc wprost - w walce tej nie szło o pluralizm, o mechanizmy budowania jedności-w-różnorodności, o uczenie się komunikowania i wykuwania konsensu. Chodziło raczej o to, by jedną czarno-białą wizję świata zastąpić inną - wyrastającą z pomieszanych ze sobą elementów społecznej nauki Kościoła, niechęci względem PZPR, metafizycznego rozumienia ludzkiej natury etc. Innymi słowy, szło o zastąpienie jednej wielkiej opowieści o świecie inną, brzmiącą bardziej pociągająco, ale tak samo fundamentalnie.
Trudno zresztą, żeby w ówczesnych warunkach mogło iść o coś innego. Polska pozostawała z dala od przemian kulturowych mocno przekształcających Zachód. Swą - walkę o suwerenność i odrębność prowadząc w oparciu o dziewiętnastowieczny zabieg redukowania patriotyzmu do fuzji tego, co narodowe, tego, co martyrologiczne i tego, co katolickie.

Wybory, konstytucja, system prezydencki - wszystko to miało działać w świecie, w którym podmiotami stanowiącymi państwo i prawo nie są suwerenne i zróżnicowane jednostki, ale w którym to ostatecznie natura, wartości chrześcijańskie i kościelnie rozumiane pojęcie osoby stanowić będą uniwersalny kontekst, uprawomacniający właściwe rozstrzygnięcia i legitymizujący w ten sposób stanowiony (narzucany) kontekst.

Wałęsa - podobnie, jak episkopat czy obywatelska z nazwy Platforma - uwierzył, że w zmienionych warunkach może być strażnikiem tychże reguł, a więc instancją zamykającą spór i wskazującą ogólnowspólnotowy konsens jako cel wszystkich działań.

***
Pół-żartem mówiąc, Zeitgeistu nie da się jednak zatrzymać.
Polacy, którzy nie przeszli porządnie ani przez oświecenie, ani przez jego rzetelną krytykę, demontując ustrój socjalistyczny stanęli przed koniecznością budowy państwa demokratycznego w takiej sytuacji kulturowej i geopolitycznej, w której wielkie opowieści o homogenicznym społeczeństwie, o Człowieku, o ludzkiej naturze zostały mocno nadwerężone.
Ideał Człowieka - tak ważny dla oświeceniowego samookreślenia - zaatakowany został przez tych wszystkich, którzy z definicji z człowieczeństwa zostali wykluczeni. [Afroamerykanie, ludności eurpoejskich kolonii czy środowiska mniejszości seksualnych z niezwykłym zaangażowaniem i precyzją pokazali, jak bardzo ciemiężące może być działanie w imię Człowieka i Człowieczeństwa].
Ideał Społeczeństwa z kolei rozsypał się w momencie, gdy okazało się, że wspólnoty nie mówią jednym językiem, ale nie dającą się ogarnąć wielością  równoprawnych języków, których liczba nieustannie przybywa.

To, że języków tych nie da się ogarnąć znaczy tyle, że żaden z obywateli nie może znać ich wszystkich. 
To, że są one równoprawne znaczy z kolei tyle, że nie widać takich reguł, które pozwalałyby z jakiegoś metapoziomu rozstrzygać o tym, który z tych języków jest lepszy czy bardziej prawdziwy. Rozstrzygnięcia takie są zawsze lokalne i zawsze odwoływalne, co powoduje w konsekwencji, że globalny konsens jaki się jako nieosiągalny horyzont, lokalny konsens zaś staje się nie celem społeczeństwa, a lokalnym społecznym stanem, kwestionowalnym i zagrożonym.

***
Najdotkliwszy problem z demokracją, którą wywalczył Wałęsa, polega jednak na tym, że marzenie o "globalnym konsensie" stoi w jaskrawej sprzeczności z naszym doświadczeniem sprawiedliwości
"Globalny konsens" wyklucza bowiem wszystko to, co leży "na zewnątrz"; zniewala zarówno przyjętymi prawdami na temat świata, jak i zestawem reguł, które mają jakoby rozsądzać między różnymi perspektywami, grami językowymi czy dyskursami. Jest tedy doskonałym narzędziem administrowania systemem, zasłoną dymną dla rzeczywistych celów tych, w rękach których spoczywa władza zarządzania i manipulowania.

***
Zdaniem Lyotarda tym, co powinno wyróżniać demokracje odwołujące się do sprawiedliwości nie jest konsens, a strukturalna możliwość zakłócenia porządku (dyssens, poróżnienie, niepewność, spór).
Sprawiedliwość jego zdaniem nie może istnieć, jeśli wspólnota nie chce słuchać tego, co inne. Sama wspólnota zaś nie może istnieć w sposób dojrzały i świadomy, jeśli eliminuje poczucie niepewności czy zagrożenia, które przynoszą ze sobą Inni, pretendujący do bycia jej równoprawnym członkiem.

Lyotard podkreśla dobitnie, że możliwość zakwestionowania porządku (przez to, co inne, co budzące niepewność) nie dotyczy wspólnoty jako takiej. Zawsze dotyczy jakiegoś jej fragmentu, zawsze ma charakter lokalny. Niemniej, w konsekwencji, stanowi wyzwanie dla całości, jako że przekształcenie "fragmentu" nie pozostaje bez konsekwencji dla "reszty".
Podkreśla również, że sytuacja "lokalnej niepewności" powinna być zadaniem i wyzwaniem: 
zadaniem i wyzwaniem zbudowania lokalnego porozumienia, ustalenia takich lokalnych reguł współżycia, które zniosą poczucie zagrożenia, a zbudują solidarność. 

***
Wszystko to brzmi nie jak opowieść o Lyotardzie, a o Bruno Latourze [częściowo także o Ulrichu Becku]. 
To najbardziej zaskakujący wniosek, jaki mogłem wyciągnąć a propos Kondycji ponowoczesnej. Jestem do niego jednak mocno przekonany.
To prawda, Latour odżegunje się od związków z francuskim postmodernizmem jak tylko może. Wydaje mi się jednak, że to odżegnywanie jest nieco reotryczne - jest bowiem osadzony i zadłużony w tradycji francuskiej, jak sądzę, także w Lyotardzie. Odsłonięcie tego ostatniego długu może być zresztą szczególnie cenne, pokazuje bowiem jak na dłoni etyczną (i polityczną) stawkę ANT, o której na szczęście nieustannie przypominają u nas "latourzyści" z Torunia [na szczęście, z ANT łatwo bowiem zrobić tylko narzędzie do analizy nauki; owszem, Teoria Aktora Sieci jest także i tym, ale o wiele cenniejsza jest dla mnie w tym wymierze, w którym stanowi wyrafinowaną konceptualizację etycznej kondcyji i polityczno-etycznej odpowiedzialności po-ponowoczesnych wspólnot].

***
Niegrabnie mówić konsens jest lokalnym stanem wspólnoty w dwojakim sensie: czasowym i przestrzennym. Sens czasowy wskazuje na to, że wszelkie uniwersalne i wspólnotowo podzielane przekonania na temat świata są odwoływalne. W sensie przestrzennym wskazuje na zbiór (historycznych) prawd podzielanych nie przez wspólnotę, ale jej "podgrupy": naukowców, polityków danej pratii, wspólnoty kościelne czy artystów danego nurtu.
Tak rozumiany konsens jest klejem scalającym członków wspólnoty i pozwalającym im działać. I tak, zdaje się, rozumie go Latour (przynajmniej w Polityce natury).
Sklejone konsensem wspólnoty nie są jednak bezludnymi wyspami - nieustannie kłębią się wokół nich aktorzy pretendujący do tego, by stać się ich oficjalnymi członkami.
Latour jest mądrzejszy od Lyotarda o to, że wie, iż aktorzy Ci wcale nie muszą być ludźmi - to także zwierzęta, rośliny, artefakty. Tak samo jak ludzie mają one moc wspólnoto-twórczą i muszą być traktowane tak samo poważnie. 
Latour wie także, że aktor może być nowy na dwa sposoby: to znaczy może być kimś/czymś radykalnie innym, dotąd zupełnie nieznanym, ale może być także nowym aktorem, który funkcjonował już we wspólnocie, tyle że inaczej określony [dobrym przykładem są tu osoby homoseksualne - duża część Polaków nie poradziła sobie jeszcze z tym, że wykreślenie homoseksualizmu z listy chorów czy odrzucenie teologicznej perspektywy jako ogólnieobowiązującej na nowy sposób określiły tożsamość homoseksualnych aktorów; równie dobrym są osoby poliamroyczne, które wciąż traktowane są nie-na serio, wtłaczane w kostium rozwiązłości i braku odpowiedzialności].

Tworzenie wspólnoty polega tu na poważnym traktowaniu Innych, na wsłuchiwaniu się w ich racje i we własne racje, na ważeniu za i przeciw, na szukaniu nowego lokalnego konsensu. 
Nikt nie jest tu depozytariuszem absolutnych prawd i każdy może coś poświęcić. [Co oznacza, że wspólnota ta wyrasta z autonomiczności jej członków, żadne poza-światowe alias poza-wspólnotowe prawdy, normy czy wartości nie są stawkę w grze].
Członkowie wspólnoty wiedzą zaś, że nieprzyjęcie w jej poczet kandydującego aktora nie kończy sprawy, albowiem dalej może on pretendować do tego, by do wspólnoty należeć.

Strukturalnym elementem takiej wspólnoty jest zatem zgoda na poróżnienie, dyssens, na to, by przychodząca inność mogła się wypowiedzieć i dała się poznać. 
Rezygnuje się tu zatem z terroru, pojmowanego za Lyotardem jako stanowisko zakładające istnienie "metareguł" rządzących wszelkimi grami językowymi i działaniami, a więc ustanawiające izomorfię w miejsce heteromorfii. 

***
Demokracja oparta na sprawiedliwości jest w tej optyce demokracją "czasowych kontraktów" - nie ma tu jednej, wyimaginowanej "umowy społecznej" raz na zawsze definiującej to, kim jest człowiek, kim obywatel, czym prawo a czym państwo. 
Te "umowy czasowe" dotyczą zaś wszystkich kwestii:  uczuciowych, seksualnych, rodzinnych, kulturalnych, zawodowych, międzynarodowych czy wewnątrzpaństwowych.

Jest to demokracja doskonale świadoma tego, że nie ma nic poza nią samą (resp. nie ma nic poza systemem). 
O ile jednak transcendentalnie pojmowany konsens jest narzędziem łatwiej manipulacji, o tyle poróżnienie i "czasowy kontrakt" są z gruntu ambiwalentne. Owszem, mogą służyć systemowi, mogą poprawiać jego skuteczność, ale przy okazji wskazują również cel inny niż cel systemu.

Jest to demokracja trudna. Trudniej bowiem dyskutować z Innym twarzą w twarz, trudniej jest brać odpowiedzialność za dokonywane faktycznie rozstrzygnięcia, niż rozgrzeszać się uniwersalnymi normami i regułami, które in illo tempore uporządkowały nam świat. Co oznacza także, że trudniej nam być pokornymi, a milej domagać się uznania dla siebie jako depozytariusza prawdy.

Taka demokracja - podsumowuje Lyotard - nie jest czystą alternatywą wobec systemu, jest za to alternatywą realną.

***
Pytanie, czy właśnie o taką demokrację chciał walczyć Wałęsa? rozstrzygam: nie chciał!




wtorek, 5 marca 2013

POLISTYLISTYCZNY LUTOSŁAWSKI. I SZNITKE

EMI
- nie tylko za Chłopeckiego

***
PostSłowie Andrzeja Chłopeckiego jest książką o pokrętnie niszowej dystrybucji.
A szkoda. Powinna być bowiem szeroko dostępna. Na tle muzykologicznej drobiazgowości Martiny Hommy czy Charlsa Bodmana Rae, narracja Chłopeckiego odznacza się humanistycznym rozmachem. Wiele tu dbałości, o postrzeganie Lutosławskiego w kontekście jak najszerszym, aluzji do sztuk nie-muzycznych, mierzenia się ze słowem.
Fakt, Chłopecki może denerwować swoim przywiązaniem do tworzenia szyfladek. Był w tym mistrzem, tworząc wiele kategorii funkcjonujących do dziś (vide surkonwencjonalizm). Na przykładzie tej książki widać jednak doskonale, że nazywanie nie jest tu rutynowym etykietowaniem - Chłopecki stara się znaleźć słowa by opowiedzieć o intymnym doświadczeniu i oddać sprawiedliwość twórcy.

Niesamowitym walorem książki jest jej...spokój. Nie czuć, że Autor zmagał się o nią ze śmiercią i że w sumie zmagania te przegrał.
Styl Chłopeckiego jest prosty, brak w nim wzburzenia i nerwowości. Widać za to chęć wejścia w dialog z czytelnikiem, czemu słyży także forma graficzna pozycji: szczególnie szerokie marginesy są intencjonalnie wytycznoną przestrzenią dla notatek, będących najbardziej namacalną formą komunikacji ze słowem Chłopeckiego.

***
Smakując opowieści o filozofii perepcji Lutosławskiego, o kompozycjach-palindromach, o postsurrealistycznej wyobraźni..., zakłuło mnie w dołku.
Autentycznie zatęskniłem za przepitym i przepalonym głosem Chłopeckiego komentującego nocą w Dwójce nowe utwory...

***
Ksiażkę czytam na wyrywki. W zależności od tego, ile mam czasu, jaki mam nastrój, jaka muzyka mi towarzyszy... Ale chęć dyskutowania zrodziła się ze mną niemal natychmiast.
Przy okazji Koncertu na obój i harfę, który bardzo lubię, a który spotykał się z mieszanymi odczuciami odbiorców.

Chłopecki - mimo swej ogromnej admiracji dla Lutosławskiego - nie buduje pomnika.
Nie kryje potknięć, słabszych miejsc, wątpliwości.
Komentarz do Koncertu podwójnego inkrustuje cytatem z Tadeusza Zielińskiego, który pisał:
"Niemniej odczuwam pewne wewnętrzne opory wobec niektórych zawartych w niej [kompozycji - MB] pomysłów. Karykaturalnie banalny (mimo atonalnych środków!) rytmiczny temat III części jest zbyt sprzeczny z moim pojęciem gustu muzycznego, bym mógł go słuchać bez przykrości. Nie przekonuje mnie, wywołuje jakiś niesmak (...). Ostentacyjna prostota tego pomysłu, powtórzona w zakończeniu (i sprzeczna z klimatem całości) pozostaje na koniec tak natrętnie w pamięci jako motyw dominujący, że zaciera wspomnienie tylu innych dyskretnych i finezyjnych pomysłów, jakich w tym dziele nie brak.  

Chłopecki podsumowuje Koncert podwójny następująco:
"Z jednej strony Koncert jest więc kontynuacją, pobrzmiewa jednak tonem stylistycznych rezygnacji. Najwyraźniej ujawnia się 'dziwność' tej kompozycji w części trzeciej, która pierwotnie miała być rodzajem kalejdoskopu idiomatyki marszowej od groteskowej po żałobną. Ostatecznie pozostała tylko ta groteskowa w takim kształcie, jakby Lutosławski pragnął reaktywować stylistykę neoklasycystyczną (brzmiącą poniekąd nutą neo-neo...). To właśnie zapewne tak zaniepokoiło w tym utworze m. in. Tadeusza A. Zielińskiego. Nie tylko jego. Owa marszowa groteskowość prowokować zaczęła recenzentów do porównań z groteską wpisaną do utworów Dymitra Szostakowicza. 
***
Trop Szostakowiczowski wydaje mi się nad wyraz cenny. Choć mnie finałowy marsz przywodzi na myśl nie tyle Szostakowicza, co - wyrastającego z jego muzyki - Alfreda Sznitkego. 
Skojarzenie to zapewne zaskakujące, jako że Lutosławskiego i Sznitkego dzieli wiele.

O ile pierwszy zakorzeniony był w kulturze francuskiej, o tyle drugi zaciągnał dług  w kulturze niemieckiej (choć, jak pisze Aleksander Iwaszkin he is more the irrational Russian 'destroyer' than the precise German craftsman).
Nic zatem dziwnego, że Lutosławski odżegnywał się od tradycji Gustava Mahlera, a Sznitke  się do niej przyznawał (ile Mahlerowskiego idiomu dosłuchać się można choćby w Kantacie Faustowskiej).

O ile pierwszy stronił od działalność pisarsko-analitycznej, o tyle drugi publikował i pisał wiele. Ci ciekawe jednak, w zbiorze tekstów Sznitkego, które przygotował do druku Iwaszkin, nazwisko Lutosławskiego nie pojawia się ani razu (pojawia się za to Krzysztof Penderecki, stylistycznie być może bliższy samemu Sznitkemu).

Wiele ich jednak łączy.

***
Na poziomie najbardziej podstaowym łączy ich "bycie pomiędzy". 
Konsekwencją tego z kolei jest fakt, iż do obu odnieść można stosowaną przez Sznitkego kategorię polistylistyczności.

Pisząc o tym, że Sznitke był "człowiekiem pomiędzy" Iwaszkin myślał o kilku połączonych rzeczach.
O tym, że jego muzyka otwarta jest na przyszłość poprzez świadome zakorzenienie w przeszłości.
O tym, że strong pulse of latent energy is undoubtedly inherent in both their musics, and extreme pessimism is common to both: many works by Shostakovich and espessialy Schnittke are 'dying', dissolving in the world, fading into the distance of time.
O tym w końcu, że Sznitke był człowiekiem różnych tradycji.

***
Wynikająca z owego pomiędzy polistylistyczność ma trzy zasadnicze wymiary.

Pierwszy wyznacza świadomość, że nia ma nowości oderwanej od tradycji (ciekawym tego wyrazem jest Koncert potrójny, gdzie każdemu soliście przypadła jedna część w nawiązaniu do rosyjskiego zwyczaju picia wódki z krążacego kielisza); sterylna, wykalkulowana, zupełnie niezakorzeniona stylistyka byłaby śmiercią dla muzyki (pewnie dlatego tak szybko skończyła się ortodoksyjna dodekafonia, a i awangarda zdążyła zjeść swój ogon). 

Drugi wyznacza świadomość zakorzenienia muzyki we współczesności, czego oznaką jest przekorczenie opozycji tego, co wysokie i tego, co niskie, banału i uczonego poszukiwania (jak piękna krytyką współczesności jest momentami iście hollywoodska Kantata Faustowska). 

Trzeci wyznacza świadomość potrzeb percepcyjnych słuchacza. Sznitke mocno podkreśla, że rozwój stereofonii, multimedia, split screen etc., rozbudziły w ludziach umiejętność wieloaspektowej, synestezyjnej percepcji rzeczywistości. 

Pierwsze dwa wymiary realizują się za pomocą muzycznego cytatu lub muzycznej aluzji.
Trzeci wymaga od kompozytora umiejętności zaciekawienia słuchacza, stworzenia takiego utowru, który poprzez organiczną jedność formy pozwoli słuchaczowi na odkrywanie innych wymiarów muzyki, takich, co do których nie wiemy nawet, jakimi prawami się rządzą. 

***
Tak rozumianą polistylistycznością rządzą się utwory Lutosławskiego.
Jak pisze Chłopecki, są one nowoczesne, ale nie awangardowe, jeśli rozumieć przez awangardowość doktyrnalne odcięcie się od tradycji. W odróżnieniu jednak od Pendereckiego, którego postawangardowa twórczość rządzi się przede wszystkim regułą cytatu, Lutosławski preferuje regułę aluzji. Te zaś odsyłają do Beli Bartoka, Johna Cage'a (aleatorystyczny koncept), czy do Claude'a Debussy'ego, którego Pelleas i Melizanda stanowi trwały punkt odniesienia kompozytorskiej wyobraźni Lutosławskiego.
Mamy tu również inspiracje dorobkiem kultury pozamuzycznej współczesnej Lutosławskiemu (vide mobile Alexandra Caldera). 
Mamy w końcu przekonanie o tym, że muzyka nie zaczyna się i nie kończy na papierze, że jej żywiołem jest wykonanie oddziałujące na wykonawców i słuchaczy. 
Przywiązanie Lutosławskiego do wolności i kreatywności wykonawców i odbiorców jest zaiste niezwykłe. Chłopecki podsumowuje je lapidarnie stwierdzając, że kompozytot podchodził do nich jak do przyjaciół, wiedząć "co i jakim sposobem chce osiągnąć".

Co najważniejsze, Lutosławski, podobnie jak Szostakowicz, pozostał do końca wierny sobie, czy - jak ujął to Sznitke a propos Szostakowicza - all his life Shostakovich [Lutosławski] has been under the influence of Shostakovich [Lutosławski].  
Jak podkreśla Chłopecki, wszystkie przemiany języka muzycznego Lutosławskiego, w tym późny powrót do dziecięcości, ludowości, wirtuozerii, wynikają z wnętrza jego rozwoju muzycznego. Znów - moim zdaniem - odmiennie niż u Pendereckiego, który od pewnego momentu zamienił immanentność rozwoju swojego języka, na zapożyczenia czerpane skądinąd.

Patrząc na Lutosławskiego pod takim kątem groteskowy marsz z Koncertu podwójnego nie może już dziwić. Wpisuje się bowiem w szerszy zamysł, w szerszą strategię. Będąc elementem charakterystycznej dla Lutosławskiego teatralizacji muzyki, w abstrakcyjnej, wyidealizowanej postaci mówiącej o kondycji człowieka naszych (i nie tylko naszych) czasów. (Samo groteskowe czy parodystyczne potraktowanie marsza także nie jest czymś dla Lutosławskiego zupełnie nowym, wystarczy przywołać drugą część I Symfonii). 

Tak posługiwał się stylistyką banału i groteski Sznitke, tak posługiwał się nią Szostakowicz. Oddając w ten sposób aurę tragizmu, towarzyszącą człowiekowi naszych czasów. Myślę, że własnie w tę logikę myślenia wpisał się także Lutosławski, mają za sobą tak szalenie teatralny utwór jak Koncert wiolonczelowy czy Kwartet smyczkowy (posłuchajcie nowego nagrania Royalsów). 

Stoi za tą logiką idiom Mahlerowski - idom tańców, zwłaszcza marszy, wojskowych, jarmarcznych, żałobnych, których sens tropił kiedyś Bohdan Pociej.
Ale to już temat na zupełnie inny wpis...  



Iwaszkina i Sznitkego cytuję z:
A Schnittke Reader, A. Ivashkin (ed.), Bloomington & Indianapolis, 2002.