wtorek, 12 marca 2013

LYOTARDA LATOUREM. CZYLI O WAŁĘSIE I DEMOKRACJI

Internet donosi dzisiaj, że Lech Wałęsa nie takiej chciał demokracji. 
"Właściwie przegrałem wszystko. Nie o taką Polskę walczyłem - mówił w programie Tomasza Lisa.
"Jest zmęczony życiem, rozgoryczony -mówiła Gazecie Wyborczej Danuta Wałęsowa. - Doszedł do takiego momentu, że nia ma już bezpośredniego wpływu na to, co się w Polsce dzieje, polityka poszła w swoją stronę. Myślę, że czuje się też niedoceniony.  
'Polityka poszła w swoją stronę', 'Nie o taką Polskę waczyłem' - to ciekawe sformułowania. Obligują bowiem do pochylenia się na tym, o jaką Polskę Wałęsa walczył i co w dzisiejszej dobie jest nie tak?

***
Postawiłem je sobie dzisiaj na marginesie Kondycji ponowoczesnej Jeana-Francoisa Lyotarda. Wróciłem do tego tekstu w celach stricte edukacyjnych (będzie mi potrzebny na jutrzejszych zajęciach) nie spodziewając się jakiś dodatkowych emocji.
I zaskoczyłem sam siebie, w kontekście Wałęsy, Polski i tego, co jest z nami wszystkimi, Lyotard dostarczył mi wielu emocji.

***
W trakcie lektury uświadomiłem sobie, że o taką Polskię Wałęsa walczył, mimo że sam próbuje nam powiedzieć coś zupełnie odmiennego.
Walczył o Polskę, która będzie demokracją polukrowaną, nijak bowiem nie szło w tej grze o demokrację taką, jaka dzieje się aktualnie.

Mówiąc wprost - w walce tej nie szło o pluralizm, o mechanizmy budowania jedności-w-różnorodności, o uczenie się komunikowania i wykuwania konsensu. Chodziło raczej o to, by jedną czarno-białą wizję świata zastąpić inną - wyrastającą z pomieszanych ze sobą elementów społecznej nauki Kościoła, niechęci względem PZPR, metafizycznego rozumienia ludzkiej natury etc. Innymi słowy, szło o zastąpienie jednej wielkiej opowieści o świecie inną, brzmiącą bardziej pociągająco, ale tak samo fundamentalnie.
Trudno zresztą, żeby w ówczesnych warunkach mogło iść o coś innego. Polska pozostawała z dala od przemian kulturowych mocno przekształcających Zachód. Swą - walkę o suwerenność i odrębność prowadząc w oparciu o dziewiętnastowieczny zabieg redukowania patriotyzmu do fuzji tego, co narodowe, tego, co martyrologiczne i tego, co katolickie.

Wybory, konstytucja, system prezydencki - wszystko to miało działać w świecie, w którym podmiotami stanowiącymi państwo i prawo nie są suwerenne i zróżnicowane jednostki, ale w którym to ostatecznie natura, wartości chrześcijańskie i kościelnie rozumiane pojęcie osoby stanowić będą uniwersalny kontekst, uprawomacniający właściwe rozstrzygnięcia i legitymizujący w ten sposób stanowiony (narzucany) kontekst.

Wałęsa - podobnie, jak episkopat czy obywatelska z nazwy Platforma - uwierzył, że w zmienionych warunkach może być strażnikiem tychże reguł, a więc instancją zamykającą spór i wskazującą ogólnowspólnotowy konsens jako cel wszystkich działań.

***
Pół-żartem mówiąc, Zeitgeistu nie da się jednak zatrzymać.
Polacy, którzy nie przeszli porządnie ani przez oświecenie, ani przez jego rzetelną krytykę, demontując ustrój socjalistyczny stanęli przed koniecznością budowy państwa demokratycznego w takiej sytuacji kulturowej i geopolitycznej, w której wielkie opowieści o homogenicznym społeczeństwie, o Człowieku, o ludzkiej naturze zostały mocno nadwerężone.
Ideał Człowieka - tak ważny dla oświeceniowego samookreślenia - zaatakowany został przez tych wszystkich, którzy z definicji z człowieczeństwa zostali wykluczeni. [Afroamerykanie, ludności eurpoejskich kolonii czy środowiska mniejszości seksualnych z niezwykłym zaangażowaniem i precyzją pokazali, jak bardzo ciemiężące może być działanie w imię Człowieka i Człowieczeństwa].
Ideał Społeczeństwa z kolei rozsypał się w momencie, gdy okazało się, że wspólnoty nie mówią jednym językiem, ale nie dającą się ogarnąć wielością  równoprawnych języków, których liczba nieustannie przybywa.

To, że języków tych nie da się ogarnąć znaczy tyle, że żaden z obywateli nie może znać ich wszystkich. 
To, że są one równoprawne znaczy z kolei tyle, że nie widać takich reguł, które pozwalałyby z jakiegoś metapoziomu rozstrzygać o tym, który z tych języków jest lepszy czy bardziej prawdziwy. Rozstrzygnięcia takie są zawsze lokalne i zawsze odwoływalne, co powoduje w konsekwencji, że globalny konsens jaki się jako nieosiągalny horyzont, lokalny konsens zaś staje się nie celem społeczeństwa, a lokalnym społecznym stanem, kwestionowalnym i zagrożonym.

***
Najdotkliwszy problem z demokracją, którą wywalczył Wałęsa, polega jednak na tym, że marzenie o "globalnym konsensie" stoi w jaskrawej sprzeczności z naszym doświadczeniem sprawiedliwości
"Globalny konsens" wyklucza bowiem wszystko to, co leży "na zewnątrz"; zniewala zarówno przyjętymi prawdami na temat świata, jak i zestawem reguł, które mają jakoby rozsądzać między różnymi perspektywami, grami językowymi czy dyskursami. Jest tedy doskonałym narzędziem administrowania systemem, zasłoną dymną dla rzeczywistych celów tych, w rękach których spoczywa władza zarządzania i manipulowania.

***
Zdaniem Lyotarda tym, co powinno wyróżniać demokracje odwołujące się do sprawiedliwości nie jest konsens, a strukturalna możliwość zakłócenia porządku (dyssens, poróżnienie, niepewność, spór).
Sprawiedliwość jego zdaniem nie może istnieć, jeśli wspólnota nie chce słuchać tego, co inne. Sama wspólnota zaś nie może istnieć w sposób dojrzały i świadomy, jeśli eliminuje poczucie niepewności czy zagrożenia, które przynoszą ze sobą Inni, pretendujący do bycia jej równoprawnym członkiem.

Lyotard podkreśla dobitnie, że możliwość zakwestionowania porządku (przez to, co inne, co budzące niepewność) nie dotyczy wspólnoty jako takiej. Zawsze dotyczy jakiegoś jej fragmentu, zawsze ma charakter lokalny. Niemniej, w konsekwencji, stanowi wyzwanie dla całości, jako że przekształcenie "fragmentu" nie pozostaje bez konsekwencji dla "reszty".
Podkreśla również, że sytuacja "lokalnej niepewności" powinna być zadaniem i wyzwaniem: 
zadaniem i wyzwaniem zbudowania lokalnego porozumienia, ustalenia takich lokalnych reguł współżycia, które zniosą poczucie zagrożenia, a zbudują solidarność. 

***
Wszystko to brzmi nie jak opowieść o Lyotardzie, a o Bruno Latourze [częściowo także o Ulrichu Becku]. 
To najbardziej zaskakujący wniosek, jaki mogłem wyciągnąć a propos Kondycji ponowoczesnej. Jestem do niego jednak mocno przekonany.
To prawda, Latour odżegunje się od związków z francuskim postmodernizmem jak tylko może. Wydaje mi się jednak, że to odżegnywanie jest nieco reotryczne - jest bowiem osadzony i zadłużony w tradycji francuskiej, jak sądzę, także w Lyotardzie. Odsłonięcie tego ostatniego długu może być zresztą szczególnie cenne, pokazuje bowiem jak na dłoni etyczną (i polityczną) stawkę ANT, o której na szczęście nieustannie przypominają u nas "latourzyści" z Torunia [na szczęście, z ANT łatwo bowiem zrobić tylko narzędzie do analizy nauki; owszem, Teoria Aktora Sieci jest także i tym, ale o wiele cenniejsza jest dla mnie w tym wymierze, w którym stanowi wyrafinowaną konceptualizację etycznej kondcyji i polityczno-etycznej odpowiedzialności po-ponowoczesnych wspólnot].

***
Niegrabnie mówić konsens jest lokalnym stanem wspólnoty w dwojakim sensie: czasowym i przestrzennym. Sens czasowy wskazuje na to, że wszelkie uniwersalne i wspólnotowo podzielane przekonania na temat świata są odwoływalne. W sensie przestrzennym wskazuje na zbiór (historycznych) prawd podzielanych nie przez wspólnotę, ale jej "podgrupy": naukowców, polityków danej pratii, wspólnoty kościelne czy artystów danego nurtu.
Tak rozumiany konsens jest klejem scalającym członków wspólnoty i pozwalającym im działać. I tak, zdaje się, rozumie go Latour (przynajmniej w Polityce natury).
Sklejone konsensem wspólnoty nie są jednak bezludnymi wyspami - nieustannie kłębią się wokół nich aktorzy pretendujący do tego, by stać się ich oficjalnymi członkami.
Latour jest mądrzejszy od Lyotarda o to, że wie, iż aktorzy Ci wcale nie muszą być ludźmi - to także zwierzęta, rośliny, artefakty. Tak samo jak ludzie mają one moc wspólnoto-twórczą i muszą być traktowane tak samo poważnie. 
Latour wie także, że aktor może być nowy na dwa sposoby: to znaczy może być kimś/czymś radykalnie innym, dotąd zupełnie nieznanym, ale może być także nowym aktorem, który funkcjonował już we wspólnocie, tyle że inaczej określony [dobrym przykładem są tu osoby homoseksualne - duża część Polaków nie poradziła sobie jeszcze z tym, że wykreślenie homoseksualizmu z listy chorów czy odrzucenie teologicznej perspektywy jako ogólnieobowiązującej na nowy sposób określiły tożsamość homoseksualnych aktorów; równie dobrym są osoby poliamroyczne, które wciąż traktowane są nie-na serio, wtłaczane w kostium rozwiązłości i braku odpowiedzialności].

Tworzenie wspólnoty polega tu na poważnym traktowaniu Innych, na wsłuchiwaniu się w ich racje i we własne racje, na ważeniu za i przeciw, na szukaniu nowego lokalnego konsensu. 
Nikt nie jest tu depozytariuszem absolutnych prawd i każdy może coś poświęcić. [Co oznacza, że wspólnota ta wyrasta z autonomiczności jej członków, żadne poza-światowe alias poza-wspólnotowe prawdy, normy czy wartości nie są stawkę w grze].
Członkowie wspólnoty wiedzą zaś, że nieprzyjęcie w jej poczet kandydującego aktora nie kończy sprawy, albowiem dalej może on pretendować do tego, by do wspólnoty należeć.

Strukturalnym elementem takiej wspólnoty jest zatem zgoda na poróżnienie, dyssens, na to, by przychodząca inność mogła się wypowiedzieć i dała się poznać. 
Rezygnuje się tu zatem z terroru, pojmowanego za Lyotardem jako stanowisko zakładające istnienie "metareguł" rządzących wszelkimi grami językowymi i działaniami, a więc ustanawiające izomorfię w miejsce heteromorfii. 

***
Demokracja oparta na sprawiedliwości jest w tej optyce demokracją "czasowych kontraktów" - nie ma tu jednej, wyimaginowanej "umowy społecznej" raz na zawsze definiującej to, kim jest człowiek, kim obywatel, czym prawo a czym państwo. 
Te "umowy czasowe" dotyczą zaś wszystkich kwestii:  uczuciowych, seksualnych, rodzinnych, kulturalnych, zawodowych, międzynarodowych czy wewnątrzpaństwowych.

Jest to demokracja doskonale świadoma tego, że nie ma nic poza nią samą (resp. nie ma nic poza systemem). 
O ile jednak transcendentalnie pojmowany konsens jest narzędziem łatwiej manipulacji, o tyle poróżnienie i "czasowy kontrakt" są z gruntu ambiwalentne. Owszem, mogą służyć systemowi, mogą poprawiać jego skuteczność, ale przy okazji wskazują również cel inny niż cel systemu.

Jest to demokracja trudna. Trudniej bowiem dyskutować z Innym twarzą w twarz, trudniej jest brać odpowiedzialność za dokonywane faktycznie rozstrzygnięcia, niż rozgrzeszać się uniwersalnymi normami i regułami, które in illo tempore uporządkowały nam świat. Co oznacza także, że trudniej nam być pokornymi, a milej domagać się uznania dla siebie jako depozytariusza prawdy.

Taka demokracja - podsumowuje Lyotard - nie jest czystą alternatywą wobec systemu, jest za to alternatywą realną.

***
Pytanie, czy właśnie o taką demokrację chciał walczyć Wałęsa? rozstrzygam: nie chciał!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.