czwartek, 7 lutego 2013

ONIRYCZNE MOBILE. O LUTOSŁAWSKIM (I NIE TYLKO) ROYALSÓW

Mamie i Lwu,
i tym wszystkim, z którymi mogę
słuchać muzyki, o muzyce milczeń i o niej rozmawiać


De iure płyta mogłaby być dla mnie o połowę krótsza.
Z Krzysztofem Pendereckim mam bowiem taki sam problem, jak z Czesławem Miłoszem:
jestem w stanie zaciekawić się, a niekiedy zachwycić, czymś z ich wczesnej twórczości, jednakże im dalej w las, tym więcej nieznośnego patosu, nadętej retoryki, dopieszczania własnego ego i poczucia, że wszystko, co niby nowe, dawno już było: i u nich, i u innych.
Nic zatem dziwnego, że tekst Andrzeja Chłopeckiego, będący symbolicznym rozliczeniem z neo-neoklasycznym Pendereckim nie tyle mnie zbulwersował, ile pozwolił odczuć, że ktoś myśli podobnie do mnie.


De facto płyta nie powinna być krótsza.
Atoli czego nie dotknie Royal String Qartet, to zmienia się w złoto. Nawet utowry Pendereckiego. 
Nie wszystkie jednak "złocieją" w ten sam sposób.


























Nie będę krył, że urzekł mnie w ich wykonaniu I Kwartet.
Royalsi doskonale odnaleźli się w zwartej, siedmiominutowej formie, pokazując, że nieszablonowe sposoby artykulacji zastosowane przez Pendereckiego nie są wykoncypowaną ideą, ale środkiem pozwalającym przesycić materiał muzyczny feerią barw i emocji.

W wielu miejscach podobał mi się również II Kwartet.
W wielu, jako całość jawi mi się bowiem jako nieco przegadany.
Non plus ultra wydał mi się zwłaszcza początek kompozycji: opowieść o tym, jak z klasteru półtonów rodzi się wszechświat!. Piękna gra barw, niesamowite wrażenie echa, niezwykłe doświadczenie przestrzenności muzyki...

Co więcej, bezboleśnie przeżyłem III Kwartet
W moim przypadku, nie jest to smutna konstatacja, ale komplement: 
bo choć lubię diariusze czy zbiory listów, to jednak serwowana przez Pendereckiego sentymentalna podróż po imaginarium "niezapisanego dziennika" jest zdecydowanie nazbyt wtórna. Szanuję fakt, że kołaczą Mu się po głowie melodie huculskie, że z szacunkiem pochyla się i eksploatuje melodię śpiewaną (nuconą?) przez Jego ojca. Romantyzmu wolę jednak szukać u romantyków, a Góreckiego u Góreckiego.
W kiepskim wykonaniu kwartet ten byłby niestrawny, Royalsi sprawili jednak, że nawet taka "powtórka z rozrywki" wchodzi w ucho w sposób szlachetny, niekiedy frapując wydobytą przez muzyków fakturą.





















Największym przeżyciem okazał się jednak kwartet Witolda Lutosławskiego.
To kompozycja dla mnie szczególna, okazała się bowiem dla mnie najtrudniejsza i najwięcej czasu zajęło mi docenienie nie tylko jej strony formalnej, ale także "materialnej", brzmieniowej.
Niespecjalnie pomógł mi w tym Kwartet LaSalle, który zdecydowanie przeakcentował konceptualną stronę utowru, zaniedbując jego warstwą teatralną i emocjonalną. Potwierdzając niejako przekonanie o hermetycznym i intelektualnych charakterze twórczości Lutosławskiego.

Klucz Royalsów jest zdecydowanie inny. Na pierwszy plan wysuwają się u nich emocja i udramatyzowanie (czym pięknie potwierdzają pogląd Charlesa Bodmana Rae, iż parateatralny charakter łączy Kwartet smyczkowy z Koncertem wiolonczelowym), rodzące się z niepowtarzalnej indywidualności każdego z muzyków. 
Panuje tu idealna harmonia między intelektem a zmysłami, solistycznością a współpracą, przypadkiem a planowością. Royalsi grają Lutosławskiego tak, jak odczytywał go Chłopecki, jako kompozytora integralnego czy holistycznego.

By niczego nie przegadać i to, co najważniejsze pozostawić samej muzyce, chcę zwrócić Państwa uwagę na tylko na cztery rzeczy.

Najpierw na otwierające i zamykające Część wstępną Kwartetu sola kolejno pierwszych skrzypiec i wiolonczeli. Pełnią one w utworze podobną funkcję - "monologu (określenie Lutosławskiego) na stronie", skupiającego w sobie niczym soczewka "niezdecydowany i pełen wahań" (Rea) charakter tej części. Mimo  iż oba sola pełnią podobną funkcję, grane są w sposób niezwykle zindywidualizowany. Izabella Szałaj-Zimak w niezwykły sposób wykorzystuje ciszę jako element znaczący - niedomówienia, zawieszenia, pauzy są tu elementem retoryki, macierzą pozwalającą nadać sens pojawiającym się dźwiękom. Michał Pepol z kolei swój monolog buduje przede wszystkim brzmieniem i barwą instrumentu - wiolonczela brzmi tu chropawo, "pierwotnie", by nie rzec - po ludowemu.

Następnie warto wsłuchać się w sposób, w jaki muzycy realizują strukturyzujący Część wstępną sygnał "złożony z powtarzanych oktaw dźwięku c". Lutosławski do perfekcji wykorzystał tu umiejętność zaskakiwania słuchacza - mimo że "sygnał wykorzystuje ustalone wysokości dźwięków, jego rytmika i ekspresja stale się zmieniają". Zamysł ten znalazł w Royalsach idealnych odtwórców, którzy nie dość, że kapitalnie oddają stało-zmienny charakter sygnału to jeszcze grają go dźwiękiem chropawym i brutalnym, nieco "z góralska", przy czym jest to góralszczyzna zasadniczo mroczna.

Dalej warto zwrócić uwagę na zakończenie Części głównej - funebre, zapowiedziane przez piękny, grany senza vibrato łącznik. Dzieje się ono jakby poza czasem, wprowadzając, po smutku łącznika - jakieś melancholijne, tęskne, wyczekujące i bolesne piękno (symptomatycznie estetyka Zachodu okazuje się tu nieprzydatna, w odróżnieniu od estetyki Wschodu, gdzie smutek jest jedną z cech Piękna).

Royalsi pięknie realizują także ideę mobili. Mobilami nazwał Lutosławski fragmenty ad libitum, pozwalające muzykom na swobodne gospodarowanie czasem (od nich bowiem zależy dlugość pauz i zmiany agogiczne).   
Nazwę zaczerpnął Lutosławski od Alexandre'a Caldera. Wskazywał jednak, że w jego przypadku inspiracja ma charakter czysto fromalny, dotyczący "ruchomości" elementów utworu.
Zważywszy jedak surrealistyczne zaplecze Caldera i niezwykłe, "architektoniczne" wyczucie muzycznych planów przez Lutosławskiego można zasadnie pytać, czy rzeczywiście pomysł na mobile wyczerpuje się tylko w warstwie formalnej. 

Słuchając Royalsów odpowiem, że nie.
Kwartet w ich wykonaniu jest bowiem szalenie oniryczny i niezwykle sensualny.
Zadając kłam wszystkim piewcom hermetycznego intelektualizmu utworów Lutosławskiego.

Owszem, intelektualne przygotowanie dużo daje przy odbiorze tej muzyki.
Ale można się nią po prostu cieszyć. I rozkoszować. Pozwalając, by po prostu budziła w nas emocje i uczucia.







2 komentarze:

  1. Witam
    Bardzo ciekawy blog... chcielibyśmy dodać go na swojego bloga w zakładce polecane, jeśli nie ma Pan nic przeciwko... zapraszamy na http://miko-only-good-music.blogspot.com/
    pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za odwiedziny i zostawiony wpis :-)
    Będzie mi bardzo miło znaleźć się na Państwa liście z polecanymi blogami.
    Dołączyłem też Państwa do swojej listy - bo lektura sprawiła mi frajdę.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.