środa, 23 stycznia 2013

O ŚWIĘTYCH KROWACH I SZANTAŻYSTACH

Żyjemy w kraju świętych krów.
Ale nie tych z rodzimej metaforyki, tylko tych z hinduskiego stereotypu.

Hinduska święta krowa jaka jest - każdy widzi. 
Otaczana szacunkiem i czcią, ale zagłodzona i społecznie bezproduktywna.
Tak samo, jak polscy architekci, pracownicy nauki (zwłaszcza humaniści), czy...

Bycie architektem czy wykładowcą uczelni wyższej (zwłaszcza publicznej) wciąż budzi szacunek. Powoduje, że zmienia sie nastawienie lakarza do pacjenta, bywa że budzi niechęć osób z symbolicznego dołu coraz bardziej symbolicznej drabiny społecznej.
Budzi także skojarzenia z prestiżowym wynagrodzeniem - prestiżowy etat nie zasługuje przecież na głodowe pensje.

Tutaj jednak pojawia się ale...
Społeczna estyma nie przekłada się bowiem na realia.

W kraju pozbawionym przemysłu (roztrwonionego przez demokratyczne władze) brakuje już środków na konsumpcję usług.
Lawinowo wymiera rynek budowlany, także dlatego że poza środkami od cioci Unii nie ma pomysłu na źródła jego finansowania.

Architekci tracą więc zajęcie, zamykając biura, niefinalizując projektów, mając problem ze ściągnięciem honorariów.
Pracownicy nauki zaś żyją z zamrożonych od lat pensji, głaskani po głowie ofertami grantów i nakłaniani do współpracy z zanikającym biznesem.
Jedni stają się społecznie bezproduktywni, bo nie mają pracy. Drudzy, nawet jeśli ją mają, albo nie są za tą pracę cenieni (anty-humanistyczna kampania Ministry Kudryckiej jest zaiste swoistym curiosum), albo są cenieni za nią dlatego że przekłada się na biznes.

O sytuacji pierwszych nie mówi się wcale (nadszarpnełoby to PIAR).
O sytuacji drugich toczy się merytoryczna dyskusja na łamach niszowych pism (choćby Odry, w której styczniowym numerze znaleźć można kilka ciekawych tekstów dotyczących problemów rodzimej nauki).

Tak czy owak, święte krowy naszego kraju chudną zaciskając pasa. W poczuciu, że ich praca staje się powoli niepotrzebna.




Żyjemy też w kraju szatnażystów, którzy per fas et nefas krzyczą o własnej biedzie i domagają podtrzymania czy rozszerzenia przywilejów.
Wymownym tego przykładem są kolejarze, szykujący na najbliższy piątek kolejny strajk.
Wiedząć, że trudne warunki atmosferyczne i początek szkolnych ferii są doskonałym narzędziem psychicznego nacisku.

Na tle innych grup zawodowych - często bardziej kulturotwórczych, a przez to i bardziej nobliwych - opłacani wcale nie najgorzej, mają w nosie resztę społeczeństwa, zamykając oczy na oczywisty fakt dysproporcji między ich przywilejami i ich zarobkami, a tym, co dzieje się na rynku,

Zamykając też oczy na jakość świadczonych przez siebie usług.
Skandaliczny stan torów i taborów, częsta niekompetencja i brak zwykłej kultury osobistej nie są dla nich czynnikami stępiającymi ostrze roszczeń. Najważniejsze, że żadnych realnych roszczeń nie można mieć pod ich adresem.

Mówiono ostatnio w telewizji o feralnym kursie pociągu, który - popsuty - utknął w szczerym polu. Współczuto marznącym pasażerom, pozostawionym na długi czas sobie samym.
Podobna historia spotkała mnie w grudniu, w pierwszy tej zimy epizod śnieżycy i mrozu.
W drodze z Łodzi do Sieradza utknąłem w Łasku. Odległość od Łasku do Sieradza to około 30 kilometrów, czylki trasa do pokonania w 84 minuty (tyle zajęło podstawienie nowego składu).
W 84 minuty siedzenia w zimnie (pociągi polskie nie mają opcji ogrzewania awaryjnego), bez szans na herbatę czy okowitę, jako że w Łasku nie działa już dworzec kolejowy. 
W 84 minuty bez słowa przepraszam.
W końcu w 84 minuty tolerowania bezczelności kierowniczki pociągu, która na pytanie o proces reklamacji biletu kazała mi dzwonić na infolinię, bo ona nie wie...

W efekcie nie dojechałem do Sieradza na umówione jazdy. Po przemarznięciu mocno się także przeziębiłem, co wymusiło na mnie kupienie leków.
W ramach symbolicznego zadośćuczynienia (kwota rzędu 9 złotych) złożyłem reklamację wnosząc o zwrot kosztów za bilet.
Otrzymałem mało sympatyczną odpowiedź zobowiązującą mnie do przedstawienia dokumentu potwierdzającego bezcelowość mojej podróży, a także kopii biletu powrotnego.

Cóż, polskim kolejarzom nie mieści się w głowie, że póltorej godziny opóźnienia musi zmienić plany, podróż więc w stosunku do pierwotnej intencji staje się bezcelowa.

Nie mieści się im także w głowie, że nie na wszystko można otrzymać dokument. Dajmy na to, mogłem jechać do Sieradza po to, by o 12ej zobaczyć się z kochankiem, a o 14ej odbyć rozprawę sądową. Fakt, iż zdążylem na drugie, ale pierwsze nie doszło do skutku powoduje, że cel podróży także nie został zrealizowany. Zwłaszcza, że brak widzenia z ukochaną osobą może dać w efekcie spory uraz psychiczny. 

W końcu kolejarze nie rozumieją także, że nigdzie nie muszę wracać, a podróż i tak może być bezcelowa.
W końcu mogę mieszkać w Sieradzu, pracować w Łodzi, a dojazd z Łodzi do Sieradza wiąże się danego dnia z koniecznością załatwienia sprawy nie do odłożenia.

Ale cóż z tego! Pasażer nie jest po to, żeby wymagał, ale po to, by płacił za bilet.
Kolejarz nie jest zaś po to, by godnie potraktować pasażera, ale po to, by lamentować nad stanem swojej pensji i swoich przywilejów. 

***

Żałuję, że Ministra Kudrycka nie zajmuje się kolejami.
Sposób uzdrawiania naszej nauki byłby bowiem dobrym remedium na płacze kolejarzy.
Zacząłbym od przyznania im wszystkim mojej asystenckiej pensji (circa 1550 na rękę, co i tak nie jest najgorszym wynikiem w kraju) zamrożonej na tyle samo czasu, ile nie wzrasta w moim przypadku (idzie piąty rok).
Następnie dałbym im szansę na finansowanie z grantów.
Musieliby jednak wykazać się we wnioskach kompetencją, stosownym zawodowym ethosem, a w końcu (a może przede wszystkim) uwierzytelnić swój kwit realnymi perspektywami współpracy z biznesem.
Wnioski zaś winny przejść przez sito zagranicznych recenzentów.

A płakać mogliby tylko w niszowych pismach...



Zdjęcie pochodzi z postu Marzeny Filipczak.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.