sobota, 1 września 2012

O MĘCE POLSKIEGO CZŁOWIEKA

      Dla R. i T. 
i wszystkich pięknych ludzi

     Fragmenty występu Kayah na Warszawie Singera zbiegły się u mnie z (którą to już?) lekturą "Kresu człowieka" Jaka Derridy. Słuchając niesamowitych interpretacji piosenek żydowskich i czytając o tym, że organizowanie konferencji międzynarodowych zakłada istnienie narodowych stylów filozofii zacząłem zastanawiać się, co Polacy mają dziś do powiedzenia o człowieku? 
To pytanie analogiczne do pytania Derridy. Z tym, że Derrida - odnosząc się do niegdysiejszej sytuacji Francji - mógł ze spokojem powiedzieć, że "pytanie o 'człowieka' stawiane jest we Francji jako aktualne i wysoce znaczące" oraz że uwikłane jest w projekt "przemyślenia na nowo [...] sensu człowieka, człowieczeństwa człowieka". 

    Sądząc po liczbie publikacji dotyczących różnorakich zagadnień antropologii (rozumianej szeroko) zdawałoby się, że rodzima sytuacja jest podobnie optymistyczna. Nic z tego, skoro większość z nich utrwala obowiązujący od dawna, naiwnie "personalistyczny" obraz człowieka, nie próbując nawet wejść w twórcze poróżnienie z wciąż ośmieszanymi dyskursami "myślących inaczej" (od Marii Szyszkowskiej poczynając, na teoretykach queer kończąc). Na scenie publicznej - od akademii, po władze - brak zatem nie tylko jakiejkolwiek antropologicznej rewolty, brak również elementarnej choćby chęci krytycznego przyjrzenia się presupozycjom, które leżą u podstaw przyjmowanego obrazu człowieka.

     Skoro tak, to rodzimej refleksji o człowieku lepiej szukać gdzie indziej, choćby w doświadczeniu rozsianych po kraju miejsc pamięci czy w doświadczeniu napotkanych ludzi. Oba typy doświadczenia układają się w chiazm, na którego ramionach rozłożone są naprzeciw odczucia budzące radość i smutek.

     Rozpocznijmy od miejsc pamięci. Przed oczami mam wciąż kirkut w Kazimierzu Dolnym i archikolegiatę w Łęczycy
     Do kirkutu dotarłem pod wieczór, gdy słońce chyląc się ku horyzontowi miękko spowijało ziemię. Na wzniesieniu powitał mnie szpaler macew, stanowiących forpocztę ściany pamięci: muru-bramy zbudowanego ze strzaskanych płyt nagrobnych. Jego wyłom wprowadzał do ciemniejącego od mroku, aczkolwiek nabrzmiałego jakąś apokaliptyczną świetlistością lasu, gdzie między drzewami uchowało się jeszcze kilka żydowskich grobów. Gra światła i cienia, nabrzmiałe znaczeniami podzielenie przestrzeni, okalająca wszystko cisza... Nekropolia ofiarowana tym żywym, których stać na nostalgię, wzruszenie, zatrzymanie w pędzie życia. Tym, którzy nie widzą świata tylko szkiełkiem i okiem, ale którzy potrafią odkrywać jego znaczenia pełnią swoich zmysłów, po to, by uobecnić przeszłość nie tylko w swoich myślach, ale także uczuciach.
    Do archikolegiaty wchodziłem w południe. Kościół wyłonił mi się niespodziewanie wśród wiejskiej zabudowy, zupełnie nie pasującej do jego charakteru. W pobliżu brak sensownego miejsca parkingowego, czysta, romańska forma bazyliki pomieszana ze odmiennymi stylami ogrodzenia i "sieni", skrywającej pyszny portal. W środku nagromadzenie współczesnych świątków (obrazy i rzeźba), udających sztukę sakralną i ostro odcinających się od sakralnych dzieł przeszłości. Portrety trumienne z niedocieczonych powodów zwisające z organowego balkonu. I nowy drewniany sufit, tak czysty, że nijak nie pasujący do aury wnętrza. Zdekonstruowana święta przestrzeń, hołdująca gustom współczesnego wiernego. I chęć nakładania na kler mandatów za to, że zgubili poczucie sakralności piękna.

     Czas spędzony z przyjacielem i czas spędzony na lekturze jego mejla. Prostota szczerej miłości -  niespełnionego, a chyba najgłębszego doświadczenia jego życia. Otwarcie w dzieleniu się zagubieniem, bólem, samooskarżaniem. Oddanie kojącej sile przyjaźni, zawierzenie ciepłu, intymności gestu. I takie skupienie na sobie, które nie jest egotyczne, ale zwrotne. Które na sobie nie zatrzymuje, ale biorąc ciepło, ofiaruje ciepło, bliskość ofiarowuje za bliskość, uważność za uważność. Piękno człowieka, którego społeczne stereotypy odsądziłyby od czci i wiary, szczęśliwego, że jednak przed kimś może być sobą. Publicznie niewidocznego i skazanego na samotność, a jednak afirmującego i budującego.
    Przebojowość, erudycja, temperament. Olśniewające bycie wśród ludzi, budzące fascynację i akceptację. Przy jednoczesnym zamknięciu na sobie, nakierowaniu na branie bez dostrzegania potrzeb tych, których się spotyka i których próbuje się oczarować. Budzący lęk egocentryzm, który pod gestem afirmacji skrywa zniszczenie. Blask jak rozbłysk magnezji - wymagający ciągłego wyzwalania, krótkotrwale skrywający wewnętrzną pustkę.

     Wszelka rzeczywistość ludzka to męka - pisał Jean-Paul Sartre. W istocie, choć z innych niż u Sartre'a powodów. To męka, bo wszystko, co dobre i piękne jest bądź społecznie wykluczone, bądź pochodzi spoza naszej wspólnoty. To zaś, co rodzime, nie służy człowiekowi. Być może jest wielkie. Ale nie o to chodzi. Jest z tym bowiem tak, jak z filozofią - ta nie powinna być wielka, tylko ludzka...
     


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.