poniedziałek, 6 sierpnia 2012

SILVA RERUM

Dla L., T. i Ł.

Gdy myślę dziś o Jerzym Waldorffie, w pamięci przechowuję wspomnienia jego niezapomnianych gawęd, wypieki na twarzy towarzyszące książkom inicjującym mnie w świadome słuchanie muzyki i znudzenie towarzyszące lekturze Fidrka. Owszem, doceniałem tę powieść za jej odwagę, autentyczność i intymny liryzm - Waldroff nie krygował się opisując pierwsze w swym życiu poważniejsze uczucie do drugiego mężczyzny, nie cukrował świata, który ze względu na konwenanse nie pozwolił temu uczuciu rozkwitnąć, ale umiał też zachować stosowną dozę tajemnicy, nigdy nie popadając w bezsensowny ekshibicjonizm. Jednocześnie narracją rządziła nieznośna retoryka nadmiernie eksplorująca sfery patosu i przestylizowania. Wolna od tych niedostatków jest na szczęście Dolina szarej rzeki, być może dlatego że tak blisko jej do gawędy, przechowującej pieczołowicie ślady po dawnej Warszawie.
Opowieść Waldorffa toczy się podług logiki miłości - czuć, jak wiele serca oddał on Warszawie i okolicom. Czuć również, jak otwarty jest na słuchanie przestrzeni - kroje ulic, tkanka zabudowy, zapamiętane światłocienie na liściach parkowych drzew, to i wszystko inne tworzy zapętloną siatkę wartości i znaczeń, z których utkane jest samo życie: przy czym życie miasta jest tu krwioobiegiem życia jego mieszkańców. Leżąc na łóżku, przy zapalonej lampie staję się wieczorami częścią tamtego świata. Wraz z Waldorffem wędruję przywołanymi przez niego pasażami, z których każdy prowadzi do innej - a przecie tej samej - rzeczywistości. Wraz z nim czuję zapachy lip i kwiatów czy gorączkę powietrza letniej nocy. Wraz z nim oddaję się wędrówce, w trakcie której nie trzeba się spieszyć. Chęć pochłonięcia świata, wgryzienia się weń, smakowania, wyklucza bowiem pośpiech, a zakłada otwarcie wszystkich zmysłów na tajemnicę otaczającej przestrzeni.
W gruncie rzeczy moje doświadczanie Doliny szarej rzeki podobne jest temu, jak doświadczam muzyki granej na falach Martenota: jeden instrument, a miriady dźwięków; jedna klawiatura, a niekończący się pochód barw, szmerów, wyciszeń. Synestezja.

Ocalić świat można tylko przez uważne zatrzymanie, a więc przez dostrzeżenie tajemnicy doświadczenia tak innego i tak obcego porządkującej mocy języka. Przez wprowadzenie do panglottycznego ładu świata "grudki pojedynczości, która wytrąca się z języka i w języku" - heterogenicznej iskry obrazu, będącego zapisem ulotnych i niepowtarzalnych smaków, zapachów, dźwięków, dotyków. Przez zawierzenie ciału. To ono bowiem osadza nas w niepowtarzalnej pojedynczości chwil, to ono pozwala napotykać ludzi i rzeczy, to ono orientuje nas w nas samych i w naszym świecie, będąc koniecznym warunkiem wszelkiego doświadczenia. Ale nie ciało po prostu, nie ciało ślepe i bezrefleksyjne. Raczej ciało uduchownione, uważne, refleksyjne i empatyczne. A także -  a może przede wszystkim - ciało rozpoznające swe ograniczenia. Ciało synestezyjne.

Od czasu, gdy wmówiliśmy sobie, że prawda nie jest pięknem, a piękno nie jest dobrem, dokonaliśmy samookaleczenia. Wychowaliśmy dwa typu ludzi: psychików i somatyków. Pierwsi, oddani w służbę rozumowi, żyją bez ciał w dziurawych swetrach, pokryci kurzem archiwum, snujący uniwersalne opowieści w czasie bez historii. Drudzy żyją bez ducha oddani w służbę materialności: kolekcjonują wrażenia, wyciskają w siłowni dla samego wyciskania, poddają się strumieniowi wrażeń coraz bardziej intensywnych, jako że otępiali odczuwają coraz mniej.  Ludzie pełni żyją duchem-poprzez-ciało, mozolnie acz afirmatywnie.

Pisząc to przywołuję aurę wczorajszego wieczoru. I satysfakcji jaką daje mi spotkanie w życiu ludzi prawdziwie synestezyjnych. Odmienne odcienie używanych słów, odmienne reagowanie na muzykę, często niemal fizjologiczne, odmienne kształtowanie sfery kolorów, upodobanie do win w innych kolorach czy odmienność oczekiwań przy wspólnocie gestów... Jak pięknie jest doświadczyć przenikania się światów, dostrzegać własne ograniczenia będące zarazem niepowtarzalnym bogactwem. Uczyć się poprzez emocje, które - choć konstruktywne - nie zawsze muszą być przyjemne czy łatwe. Widzieć, że drogą ubogacania i konsensu może być wyjściowe niedopasowanie czy poróżnienie. Bez pośpiechu, w zgodzie na wydarzenia chwili.

Z punktu widzenia tzw. "zwykłego Kowalskiego" z ludźmi synestezyjnymi nie żyje się "łatwo" - zbyt wiele wyczuwają i odczuwają, zbyt wiele potrzebują do tego, by żyć. Ale to najpiękniejszy z trudów do podjęcia w życiu. Tym bardziej piękny, że kochających się ludzi otwiera na to, by wśród innych poszukiwać przyjaciół, swój szeroki świat czyniąc jeszcze szerszym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.