▼
wtorek, 20 marca 2012
DAROCHOWIE RULEZ!
Josef Pieper (ach Ci filozofowie) w eseju Ueber die Musik przypominał pogląd stary jak świat - że muzyka naśladuje poruszenia duszy, nie mówiąc nic o rzeczach, ale "o wielkim szczęściu i nieszczęściu". Wyrażając to, czego język nie sięga, co język wyprzedza i co go przerasta, mówi tedy - dopowiada Berthold Wald - "o tym, czego pragnie serce". Może tak być tylko dlatego że muzyka i życie człowieka są tym samym - nienasyconym pragnieniem, wiecznym wędrowaniem.
Jakże prawdziwe wydały mi się te słowa dzisiejszego wieczora. Wypełnionego dźwiękami fortepianu (Maria Daroch) i wiolonczeli (Tomasz Daroch). Nie wiem, czy to raczej kwestia pokrewieństwa fizycznego (muzycy to rodzeństwo), czy może jednak duchowego sprawiły, że snuta przez nich opowieść poruszała: spokojem, migotliwością barw, żelazną "logiką".
Tej ostatniej na pierwszy rzut oka brakowało. Koncert bowiem był przysłowiowym grochem z kapustą: Beethoven, Schubert, Debussy, Lutosławski, Tansman. Ale Ci, którzy umieją słuchać, mogli śledzić to, co od Beethovena przeszło do Schuberta, od Schuberta do Debussy'ego i tak dalej. Ci, którzy umieją słuchać i pamiętać, wiedzą, ze Grave Lutosławskiego otwiera fraza złożona z czterech wznoszących się dźwięków: d-a-g-a, będących cytatą z Pelleasa i Melizandy Debussy'ego (motyw lasu). Takich związków, aluzji i przywołań spinających klamrą cały koncert dałoby się znaleźć jeszcze trochę.
W tej różnorodnej-i-jednorodnej przestrzeni artyści zbudowali narrację żywą, ale nie przerysowaną. Żywiołowi i romantycznemu rozpasaniu wiolonczelisty sekundował bowiem spokój pianistki, która z łódzkiego Steinwaya potrafiła wydobyć piękny, ciemny i jakby pokryty patyną dźwięk.
Oczywiście, najbardziej zachwyciła mnie druga część koncertu, ta współczesna. Także dlatego że miała swoją - mocno nieoczywistą - dramaturgię. W końcu Grave - centralna kompozycja tej odsłony koncertu - to utwór funeralny. Lutosławski poświęcił go pamięci Stefana Jarocińskiego, autora wybornych studiów nad Debussym i nad Lutosławskim (także w kontekście wzajemnych filiacji obu kompozytorów), kodując w nim - jak chce Charles Bodman Rae - nawiązania do spuścizny Jarocińskiego (klasa interwałów, której punktem wyjścia jest Pelleasowska cytata połączona z wiązaniami półtonu z trytonem, ewokującego nastrój żałoby). Dobrym wprowadzeniem w ten nastrój były napięcia charakterystyczne dla Sonaty Debussy'ego (dzięki temu zestawieniu można też było śledzić podobieństwa między kompozytorem francuskim i polskim w budowaniu harmonicznych warstw i myślenie o barwie dźwięku). Za to zupełnie nieoczekiwanym zwieńczeniem była taneczna, rozpasana momentami, Fantazja Tansmana. Darochowie potrafili jednak wydobyć z niej rys zapamiętania i drapieżności, wieńcząc zamyślenie Grave jarmarczną barwnością i optymizmem danse macabre.
Owszem, na to i owo (np. flażolety wiolonczeli) można by narzekać. Ale wrócę do Piepera: prawdziwa muzyka nie polega na bezbłędności, ale na szczerości w opowiadaniu o tym, co człowieka przekracza. Opowieść Darochów była tak szczera, że wciągająca i zatracająca. Tym bardziej, że muzycy potrafili oddać pierwsze skrzypce temu, co grali, stając się niewidzialnymi po to, "by pozwolić przeniknąć przekazowi". Zupełnie jak aniołowie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.