sobota, 30 listopada 2013

ŁÓDŹ W WARSZAWIE, CZYLI MUZYKA TKANA

Łódź ma ostatnio szczęście do sztuki.
Z nieukrywaną radością śledzę wszystkie doniesienia o reakcjach wywoływanych przez rodzime murale. 
Wciąż żywo pamiętam projekcje na Festiwalu Światła, żałując tylko, że nie wyszły poza fazę okazjonalności.
Do tej kolekcji pozytywów warto dorzucić także Muzykę tkaną Marcina Stańczyka, której prawykonanie dała wczoraj Sinfonia Varsovia.

***
Jak wyznaje sam kompozytor, pomysł na utwór zrodził się podczas odwiedzin w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Stańczyk rejestrował tam "pracę maszyn tkackich. Ich główną cechą jest miarowa pulsacja, indywidualna dla każdego urządzenia. Spostrzegłem, że gdy słuchamy jednej tylko maszyny, jej rytm jest bardzo wyraźny, jednak w miarę uruchamiania kolejnych i nakładania się pulsacji, jednostkowe rytmy zaczynają się jakby rozmywać. W miarę upływu czasu zaobserwowałem też zjawisko samosynchronizacji, niektóre pulsy zaczynały przemieszczać się w czasie i łączyć się z innymi tworząc jednolity, powoli zmieniający się w śpiew maszyn".

***
Ten autokomentarz wydaje mi się niezwykle cenny. Kapitalnie przybliża bowiem ramy, organizujące dziejącą się w orkiestrze treść. 
Kilkunasto-minutowa rapsodia (jak podkreśla Stańczyk rapsodia to rapto i ode, czyli tkana muzyka) rozpoczyna się onomatopeicznie - słuchać rozkręcająca się do pracy maszynę parową. Po tym następuję fenomenalne crescendo - nieco brutalnie, dysonansowo włączają się kolejne pracujące maszyny tkackie. Stańczyk korzysta tu obficie z ostrego konturu, różnicowania barwy, precyzyjnie zaplanowanej intensywności brzmienia. Jak dla mnie, korzysta tu także z polifoniczności, rozumianej tak, jak zaproponował to Lutosławski, czyli jako heterofonicznego wiązania ze sobą zindywidualizowanych pomysłów dźwiękowych (por. A. Chłopecki, PostSłowie).

Ta swoista kontrapunktyczność zlewa się coraz bardziej w obsesyjnie pulsujący, unisonowy śpiew, trochę jak u Philipa Glassa, rozegrany w planach przypominających pyszne chorały z symfonii XIX-wiecznych. Stańczyk bawi się tu kolorami, wytłumieniami, pokazując, jak ważnym elementem w tym perpetuum mobile jest cisza (Anna Chęćka-Gotkowicz w Umyśle i uchu przypomina, że naszej żargonowej pauzie we francuskim odpowiada zwyczajnie "cisza", a pauzom ćwierćnutowym i drobniejszym przypisano nazwę westchnienie). 
Ciszy, która pozwoliłaby zrodzić ten utwór i wysłuchać z pełnym zaangażowaniem niestety zabrakło. Grupa uczniów, okupująca tył sali, zachowywała się najzwyczajniej w świecie skandalicznie. Głośne rozmowy, przepychanki, brak reakcji na zwracane uwagi spowodowały, że kompozycja Stańczyka stała się rapsodią na orkiestrę i nieplanowany chór.
Brakowało mi też trochę kolorystycznej wrażliwości w samej orkiestrze. Zawodziło też niekiedy (zabolało mnie to zwłaszcza w kończącym wieczór Szostakowiczu) budowanie intensywności dźwięków. Ale składam to na karb akustyki sali i niskiego ciśnienia atmosferycznego. Wszak SV to zespół kapitalny.
Szkoda, bo utwór zasługiwał na wysłuchanie skupione i uważne. Mam nadzieję, że szybko będzie na to szansa. Może w Łodzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.