wtorek, 2 listopada 2021

MUZYCZNE WSPOMINKI

 

Odejście Christy Ludwig było dla mnie szczególnie bolesne. Była artystką o niezwykłej kulturze śpiewu, o głosie wymykającym się schematom klasyfikacyjnym, bardzo bogatym i pięknym w brzmieniu, jakby miedzianym w barwie, gdy trzeba — szalenie zmysłowym (takiej Judyty z Zamku Sinobrodego czy Kundry z Parsifala szuka się ze świecą). Szczególnie dla mnie ważne jest Jej nagranie Pieśni o ziemi Gustava Mahlera, na którym śpiewa razem z Fritzem Wunderlichem i Ottonem Klempererem. W chmurnych i emocjonalnie mocno rozedrganych czasach licealnych ten utwór i to nagranie stanowiły dla mnie punkt odniesienia, jakby klucz, który, jak wtedy sądziłem, otwierał drzwi do (samo)zrozumienia. Wciąż żywo pamiętam, jakim wstrząsem były dla mnie już pierwsze dźwięki Toastu o ziemskiej biedzie, słuchane na Placu Dąbrowskiego tuż po tym, jak udało mi się w działającym przy Teatrze Wielkim sklepie upolować kasetę z tym Mahlerowskim arcydziełem. Pamiętam także ten przedziwny spokój, melancholijny, momentami świetlisty nastrój Der Abschied, który Ludwig maluje niczym rasowa malarka-impresjonistka.

 


Drugim szczególnie dla mnie ważnym odejściem jest śmierć Bernarda Haitinka. Dyrygenta o olbrzymiej wyobraźni, trosce o detal, wyczulonego na architekturę utworów, którą potrafił znakomicie pokazywać. Nie sposób zmierzyć, ile mu zawdzięczam. Z całą pewnością jest pośród tego obudzenie miłości do Kawalera z różą, której nie udało się wcześniej obudzić Soltiemu (ten nigdy nie został moim dyrygenckim ulubieńcem) czy zatrzymana w czasie, zaświatowa scena Erdy ze Złota Renu kreślona głosem Jadwigi Rappé.

 


Brak mi również Teresy Żylis-Gary. Nie był to najpiękniejszy czy najbogatszy sopran, jaki znam; był to za to jeden z najszlachetniejszych sopranów. „Jej głos „widzę” jako mleczno-niebiesko-szary . Cenię jej skupiony ton, miękkość ataku, krągłość dźwięku, piękno frazy i subtelność budowania postaci. Nie popada nigdy w skrajne, szalone emocje, które szybko zaczynają nużyć, ale nie jest też zimna. Łatwo taki styl ekspresji pomylić z „pomnikowością”. Jej bohaterki nigdy nie stają się pomnikami. Na odwrót — są psychologicznie bogate, tyle tylko, że na to bogactwo trzeba zwrócić uwagę”.  A chciało się na to zwracać uwagę, bo Żylis-Gara budowała swe bohaterki w sposób przemyślany, operując detalami, wspierając się znakomitym rzemiosłem.

 


Poczucie, że pewien okres historii opery się zamyka miałem też przy okazji śmierci Edyty Gruberovej. Artystki, z którą mam relacje, powiedzmy, dialektyczne. Ona nigdy nie została moją Normą czy Boleną i nie umiem pojąć, na czym polega jej fenomenem w przypadku „wielkiego” belcanto. Wracam za to — także w tym okresie — to jej wcześniejszych nagrań. Choćby Zerbinetta czy Adela to role Gruberovej do których wracam więcej niż z przyjemnością. Ale przy okazji tego wspomnienia na pierwszy plan chcę wysunąć nagranie Leonory Paëra, w którym Gruberova zbudowała świetną postać Marzelliny mając za partnerów Urszulę Koszut (Leonora) czy Siegfrieda Jerusalema (Florestan).






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.