Odejście Christy Ludwig było dla
mnie szczególnie bolesne. Była artystką o niezwykłej kulturze śpiewu, o głosie
wymykającym się schematom klasyfikacyjnym, bardzo bogatym i pięknym w brzmieniu,
jakby miedzianym w barwie, gdy trzeba — szalenie zmysłowym (takiej Judyty z Zamku
Sinobrodego czy Kundry z Parsifala szuka się ze świecą). Szczególnie
dla mnie ważne jest Jej nagranie Pieśni o ziemi Gustava Mahlera, na
którym śpiewa razem z Fritzem Wunderlichem i Ottonem Klempererem. W chmurnych i
emocjonalnie mocno rozedrganych czasach licealnych ten utwór i to nagranie stanowiły
dla mnie punkt odniesienia, jakby klucz, który, jak wtedy sądziłem, otwierał
drzwi do (samo)zrozumienia. Wciąż żywo pamiętam, jakim wstrząsem były dla mnie już
pierwsze dźwięki Toastu o ziemskiej biedzie, słuchane na Placu
Dąbrowskiego tuż po tym, jak udało mi się w działającym przy Teatrze Wielkim
sklepie upolować kasetę z tym Mahlerowskim arcydziełem. Pamiętam także ten
przedziwny spokój, melancholijny, momentami świetlisty nastrój Der Abschied,
który Ludwig maluje niczym rasowa malarka-impresjonistka.
Drugim szczególnie dla mnie
ważnym odejściem jest śmierć Bernarda Haitinka. Dyrygenta o olbrzymiej
wyobraźni, trosce o detal, wyczulonego na architekturę utworów, którą potrafił
znakomicie pokazywać. Nie sposób zmierzyć, ile mu zawdzięczam. Z całą pewnością
jest pośród tego obudzenie miłości do Kawalera z różą, której nie udało
się wcześniej obudzić Soltiemu (ten nigdy nie został moim dyrygenckim
ulubieńcem) czy zatrzymana w czasie, zaświatowa scena Erdy ze Złota Renu
kreślona głosem Jadwigi Rappé.
Brak mi również Teresy Żylis-Gary. Nie był to
najpiękniejszy czy najbogatszy sopran, jaki znam; był to za to jeden z
najszlachetniejszych sopranów. „Jej głos „widzę” jako
mleczno-niebiesko-szary . Cenię jej skupiony ton, miękkość ataku, krągłość
dźwięku, piękno frazy i subtelność budowania postaci. Nie popada nigdy w
skrajne, szalone emocje, które szybko zaczynają nużyć, ale nie jest też zimna.
Łatwo taki styl ekspresji pomylić z „pomnikowością”. Jej bohaterki nigdy nie
stają się pomnikami. Na odwrót — są psychologicznie bogate, tyle tylko, że na
to bogactwo trzeba zwrócić uwagę”. A chciało się na to zwracać uwagę, bo
Żylis-Gara budowała swe bohaterki w sposób przemyślany, operując detalami,
wspierając się znakomitym rzemiosłem.
Poczucie, że pewien okres historii opery się zamyka miałem też przy okazji śmierci Edyty Gruberovej. Artystki, z którą mam relacje, powiedzmy, dialektyczne. Ona nigdy nie została moją Normą czy Boleną i nie umiem pojąć, na czym polega jej fenomenem w przypadku „wielkiego” belcanto. Wracam za to — także w tym okresie — to jej wcześniejszych nagrań. Choćby Zerbinetta czy Adela to role Gruberovej do których wracam więcej niż z przyjemnością. Ale przy okazji tego wspomnienia na pierwszy plan chcę wysunąć nagranie Leonory Paëra, w którym Gruberova zbudowała świetną postać Marzelliny mając za partnerów Urszulę Koszut (Leonora) czy Siegfrieda Jerusalema (Florestan).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.