środa, 6 stycznia 2016

IMPERIALIZM POLSKIEJ KRWI. KILKA SŁÓW O MINISTRZE WASZCZYKOWSKIM


Zacząłem pisać ten tekst w poniedziałek, późnym popołudniem. Przyznaję, że po tym, jak rano na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzecznik Prasowy wyjaśniał stanowisko Ministra Witolda Waszczykowskiego ws. polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii liczyłem, że pojawi się również sprostowanie odnoszące się do wywiadu Waszczykowskiego dla Bilda. Nic takiego jednak się nie stało. Oznacza to, że ani Bild niczego nie przekłamał, ani Waszczykowski nie znalazł nic nagannego w słowach: „Chcemy tylko uleczyć nasz kraj z niektórych chorób. Poprzedni rząd wdrażał lewicową koncepcję, jak gdyby świat musiał zgodnie z marksistowskim wzorcem poruszać się tylko w jednym kierunku: w stronę mieszanki kultur i ras, świata rowerzystów i wegetarian, który stawia jedynie na odnawialne źródła energii i zwalcza wszystkie formy religii. To nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami*. Co gorsza, Waszczykowski zdążył powiedzieć, że był to wywiad dla tabloidu, a tam mówi się w lżejszym językiem

Dla mnie te słowa dyskwalifikują go i jako polityka, i jako człowieka. Przy czym nie uderzyły mnie aż tak bardzo jego wypowiedzi o cyklistach, wegetarianach czy zrównoważonym rozwoju. Są one kuriozalne i niemądre. Ale bardziej niepokoi mnie pogląd, że „nic wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami” nie ma mieszanie kultur i ras, pokazane jako element destrukcyjnej polityki neomarksistów. Minister polskiego rządu wraca w tej wypowiedzi do retoryki przypominającej język nacjonalistów z dwudziestolecia międzywojennego, w tym język nazistów. Mówi tak w wywiadzie dla niemieckiego pisma. Sam określa to jako „mówienie lżejszym językiem”. A poza chlubnymi wyjątkami, jak JustynaSamolińska, media i użytkownicy portali społecznościowych skupiają się na rowerzystach i wegetarianach do tego stopnia, że ten gorszący fakt skutecznie umyka ich uwadze. 

Gdy czytałem wypowiedź Waszczykowskiego przypomniała mi się książeczka, którą w 1921 r. wydał Florian Znaniecki. Nosi ona tytuł Upadek Cywilizacji Zachodniej. Znaniecki zajął się w niej kilkoma zjawiskami, które — w jego opinii — grożą zniszczeniem kultury i cywilizacji zachodniej. Wymienia wśród nich tryumf materializmu czy przekształcanie demokracji w ochlokracje — rządy motłochu niechętnego arystokratom ducha. Sądzę, że konserwatywny i elitarystyczny charakter tych rozważań byłby światopoglądowo bliski Waszczykowskiemu, PiS i osobom z ich środowiska. Tym bardziej uderzający powinien być fakt, iż za największe zagrożenie uznaje Znaniecki „imperializm rasowy”, którego przejawy dostrzega w wielu międzywojennych społecznościach. Tropi go także wśród Polaków, „wbrew naszym antyimperialistycznym tradycjom i ideałom”. 
W ujęciu Znanieckiego „imperializm rasowy” jest zaprzeczeniem „ideału narodowego”. Pierwszy wiąże się z „panowaniem instynktów zwierzęcych”, drugi wiąże się z kulturotwórczą działalnością człowieka. 


„Ideał rasowy” i związana z nim koncepcja narodu „opiera się (…) na owych elementarnych instynktach, w których zakorzeniona była solidarność hordy pierwotnej. Instynkty owe, są to: 1) «świadomość wspólności gatunkowej» (…) oparta na jednorodności etnicznej; 2) nieufność względem obcego, tem większa, im trudniej go zrozumieć, i nienawiść ku niemu, spotęgowana przez wspomnienie dawnych walk z grupą, do której on należy; 3) instynktowne przywiązanie i poczucie wspólnej własności względem zajmowanego terytorium”. Budowanie wspólnoty, której rdzeniem jest imperializm rasowy i „niższy typ nacjonalizmu” pociąga za sobą trwałą nienawiść, masowe gwałty czy świadome niszczenie wartości kulturowych. Tak uformowane społeczeństwo jest skrajnie egoistyczną grupą rasową, nastawioną na walkę i wyzysk innych narodów.


Z kolei rdzeniem „ideału narodowego” jest przekonanie, że podstawą narodu nie jest ani biologia, ani wspólnota terytorialna (geografia), ale wspólnota duchowa. Znaniecki — jasno i mocno konserwatywnie — twierdzi, że istotą narodu jest wspólne rozumienie i ocenianie „tego samego kompleksu wartości kulturalnych, przekazanych z przeszłości, i w solidarnej pracy twórczej. (…) Tylko ci członkowie, którzy przyjmują i cenią tradycyjne wartości narodowe i są zdolni do uczestniczenia w twórczości narodowej, są istotnie składnikami dodatnimi z punktu widzenia ideału narodu jako przedstawiciela pewnej cywilizacji (…)”. Przynależność do danego narodu nie ma zatem nic wspólnego z rasą czy pochodzeniem etnicznym. Nie do końca też oznacza zamknięcie w zaklętym kręgu „tradycyjnych wartości narodowych”. Znaniecki zauważa bowiem trzeźwo, że „Im bardziej specyficznie narodowa jest jakaś cywilizacja, tem bardziej potrzebuje innych cywilizacji dla swego dopełnienia”. Uzasadnienie takiego poglądu może być zupełnie pragmatyczne: społeczeństwa zamknięte prędzej czy później zaczną umierać, utracą bowiem potencjał twórczy. Nowożytna cywilizacja zachodnia ma szanse na żywotność dlatego że jest kombinacją cywilizacji budowanych przez różne narody, które mogą się nawzajem inspirować. 

Wspomniałem wyżej, że według Znanieckiego tradycja polska jest antyimperialistyczna. To teza mocno dyskusyjna. Można jej jednak bronić wskazując, że „naród polski” od samego początku nie był niczym więcej, niż skrzyżowaniem cywilizacji tworzonych przez różne grupy narodowe. Znakomicie pokazuje to Andrzej Zieliński w książce Sarmaci, katolicy, zwycięzcy. Rozdział drugi zaczyna on od mocnej deklaracji, że „polski naród”, „polski ród” to mit, który jest „wypadkową wszystkich polskich mitów. Jak w soczewce skupiają się w nim, niemal podręcznikowo, polskie nieprawdy i tezy naciągane pod konkretne nasze potrzeby. A wszystko razem starannie podlane gęstym, ksenofobicznym sosem”. Wystarczy spojrzeć na drzewo genealogiczne polskich władców, w którym spotykają się ze sobą Słowanie, Niemcy, Węgrzy, uszlachcone dzieci Kazimierza Wielkiego z Żydówką Esterą itd. Nie wolno nam także zapominać o jeńcach branych w walkach, dzieciach spłodzonych przez Tatarów w trakcie najazdów, emigrantach jak Ormianie czy Wołosi. Pamiętajmy też, że na pięciu polskich średniowiecznych świętych polskim rodowodem poszczycić może się jeden — Stanisław ze Szczepanowa. Patron Polski św. Wojciech był Czechem, Jadwiga Śląska i Bruno z Kwerfurtu reprezentują Niemcy, Jadwiga zaś to, mocno upraszczając, Węgierka. Sama Polska zaś to twór państwowy zbudowany z reprezentantów różnych plemion, z których Polanie pojawili się najpóźniej. Zieliński przypomina, sama nazwa „Polska” ma niepolskie pochodzenie. Nazwę tę ukuł włoski opat Jan Kanapariusz, a na dworze Chrobrego starał się rozpropagować Bruno z Kwerfurtu. Udało mu się to połowicznie, skoro Kazimierz Wielki na wybudowanym symbolicznym sarkofagu Chrobrego nakazał wyryć inskrypcję, że ten był królem Słowian i Gotów. „Łacińskim słowem Polonia określono w zasadzie dopiero państwo Mieszka II. — pisze Zieliński. — W dodatku tylko w kilku niemieckich kronikach. Ciągle byliśmy dla sąsiadów krajem bez imienia lub stosowano w odniesieniu do naszego państwa nazwy odplemienne – Wiślanie, Goplanie, Lędzianie, Lachowie… najczęściej jednak odbierano nas na zewnątrz po prostu jako państwo Mieszka czy też Bolesława Chrobrego. Od imienia władców. Warto jednak zastanowić się, skąd się ci Polanie wzięli na naszych ziemiach.
Nie dla wszystkich w Europie byliśmy jednak Polską. Dla Węgrów po dziś jesteśmy Lengyelország, dla Litwinów – Lenkija, dla Rusi Kijowskiej – Lachija, dla Turków – Lechistan (dotyczyło Polski przedrozbiorowej), dla Ormian – Lechastan… (prawdopodobnie są to nazwy pochodzące od plemienia Lędzian, zamieszkującego w przeszłości południowo-wschodnie rejony Polski)”. Warto także pamiętać o wzmiance związanej „z gminą żydowską w kraju Mieszka II, na ziemi „Polin”. Dotyczy ona pierwszego w Polsce pogromu dokonanego przez ludność miejscową na tamtejszej społeczności żydowskiej. Lakoniczna wzmianka nie precyzuje, czy powodem tego pogromu była wrogość do tych, którzy ukrzyżowali Jezusa, czy też lokalne przyczyny finansowe”.

W świetle tego wszystkiego można powiedzieć, że jest dokładnie na odwrót niż chce Waszczykowski — bez mieszania kultur i ras nie byłoby Polaków i Polski. A zatem „mieszanie”, czyli otwartość na ludzi o różnym etnicznym pochodzeniu i odmiennych światopoglądach jest elementem konstytuującym „polskie wartości”. Co potwierdza zdanie Znanieckiego, że nie należy utożsamiać narodu z rasą. Chyba że chce się opowiedzieć historię Polski bez Platerów, Kolbergów, Hauke-Bosaków, Manteufflów, Chopinów…
Tylko po co?

Bo chyba nie po to, by powtarzać „mądrości” bliźniaczo podobne do pewnego Führera: „Mieszanie krwi i wynikłe stąd rasowe zanieczyszczenia są jedynym powodem upadku starożytnych cywilizacji. Narodów nigdy nie rujnują wojny, lecz utrata sił odpornościowych, będących przymiotem wyłącznie czystej, rasowej krwi”.
A może po to — jak słusznie zauważył mój kolega — by w końcu jasno powiedzieć, jakie są prawdziwe cele polityczne PiS? 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.