poniedziałek, 26 października 2015

PODRÓŻE ZIMOWE. KAROL KOZŁOWSKI I JOLANTA PAWLIK

<Wpadacie jak po ogień>,
wytyka nam od lat
z właściwym sobie chłodem
ten niewłaściwy świat*.

Są takie utwory, które się ceni, choć się ich nie lubi. Są również takie, których trzeba się nauczyć – a z nauki tej rodzi się miłość. Są wreszcie takie, które kocha się od pierwszego usłyszenia. Tak miałem z Podróżą zimową Franciszka Schuberta. Poznałem ją z kasety magnetofonowej wydawanej w niedrogiej serii Klasyka Wiecznie Młoda. Według okładki śpiewać ma Otto Berger przy akompaniamencie Heleny Sommer. Od dawna żywię podejrzenia, że to wymyślone nazwiska i że partytura Schuberta spotkała się z uwagą zupełnie innych artystów. Nie zliczę dziś nagrań, które miałem okazję słuchać. Pamiętam wydarzenie, jakim było nagranie cyklu przez Iana Bostridge’a. Pamiętam swoją radość, gdy odkryłem, że moje marzenie się spełniło i cykl ten zaśpiewała kobieta (Birgitte Fassbaender, niedawno Nathalie Stutzman). Patrząc z dystansu mógłbym ułożyć swoje nagrania między dwoma ekstremami: Hermannem Prey’em i Peterem Pearsem (z Benjaminem Brittenem).
Do płyty Preya wracam okazjonalnie. Jego wykonanie oparte jest szalenie emocjonalne, oparte na silnych kontrastach. Mocne forte bywa histeryczne i pojawia się niespodziewanie. Na taki ładunek „romantyzmu” umiem pozwolić sobie tylko w chwilach, gdy jestem naprawdę wyciszony, choć i wtedy daje mi się we znaki monotonia jego podejścia.
Do płyty Pearsa i Brittena wracam za to często i uważam je za unikatowe. Ilekroć go słucham, mam wrażenie, że słyszę opowieść duszy uwięzionej w zamarzniętym ciele. Nie ma tu młodzieńczej pasji, bólu zranionych uczuć, przerażenia światem. Jest za to czarna melancholia, tragizm i oddalenie czy wyobcowanie. Odległe jest wszystko – obrazy śmierci, wrona, która podług wiersza towarzyszy podmiotowi lirycznemu i nie chce go opuścić. Odrobiny ciepła nie wnosi nawet senne wspomnienie wiosny.  Pears w wielu momentach wręcz skanduje tekst, co w połączeniu z głębokim i jakby „zadymionym” tembrem głosu przywodzi na myśl parzące kawałki ostrego lodu, które ranią człowieka.

Do kolekcji nagrań dołączyłem Podróż zimową interpretowaną przez Karola Kozłowskiego i Jolantę Pawlik (aktualnie pracuje w klasie Włodzimierza Zalewskiego). I przyznaję, że także to nagranie uważam za unikatowe.
W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z dwoma Podróżami zimowymi – pianistyczną i wokalną. Nie ma tu bowiem mowy o akompaniowaniu czy podporządkowaniu pianistki wizji śpiewaka. Artyści kreują światy autonomiczne, ale doskonale ze sobą współgrające. Pawlik wydobywa z fortepianu jakieś obłędnie skołowane struktury ewokujące „wieczny powrót” (Odrętwienie), poszukuje echa igrającego w mroźnym powietrzu, Ostatnią nadzieję opowiada w retoryce quasi-punktualistycznej, we Wronie niespodziewanie rozjaśnia dźwięk. Szczęśliwie Pawlik stawia na szczegóły – niuanse barw niuanse dynamiki. Unikając skrajność opowiada o bogactwie emocji, uczuć, metafizycznych stanów duszy i świata.
Na kanwie jej opowieści swoją snuje Karol Kozłowski. Właśnie, nie śpiewa, ale snuje opowieść. Jego śpiew jest bowiem przedłużeniem mowy, a to zgrane adagium tutaj objawia swoje znaczenie. Szept, deklamatywność, drżenie głosu, ostry kontrast barw, dbałość o to, by powtarzanie frazy zawsze niosło nieco inną treść (przez co nigdy nie staje się mechaniczną repetycją), wprowadzane we frazy zawieszenia czy przyspieszenia narracji – wszystko to od początku do końca podporządkowane jest poszukiwaniu prawdy o odwiecznym porządku, który nakazuje iść w parze wędrówce i miłości. Wiele w tej interpretacji ciepła, rozmarzenia, wrażliwości i delikatności, światła, także na wskroś erotycznej zmysłowości. Oczywiście jest zagubienie, smutek, dojmująca samotność. Bohater Kozłowskiego nie robi na mnie wrażenia osoby zgorzkniałej, czy zagniewanej. Raczej mocuje się z losem, stawia mu twarde pytania, stara się nie oskarżać, a rozumieć. Wszystko to dzieje się zaś za sprawą głosu o wyjątkowej urodzie, który uwodzi i wciąga w tę wędrówkę po zamarzniętych polach duszy.

W książeczce znajdziemy ciekawy szkic Piotra Deptucha (jakże się ucieszyłem, że przywołano w nim Jarosława Mianowskiego!), a także wiersze Wilhelma Müllera w oryginale i spolszczeniu Karola Kozłowskiego.
Słowa uznania należą się też Ewie Guziołek-Tubelewicz za świetną reżyserię nagrania.


Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle
widzę kontem oka kubek w kubek mnie.
Wielkie podobieństwo, do złudzenia aż,
gdyby nie ta zmięta, postarzała twarz.
[…]
Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?

Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?*



__________
* Fragmenty 1 i 24 wiersza Stanisława Barańczaka z cyklu Podróż zimowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.