niedziela, 21 grudnia 2014

QUO VADIS WOJCIECHU NOWICKI? QUO VADIS OPERO W ŁODZI?

Podsumowując sezon operowy 2012/2013 Tomasz Flasiński przyznał dyrektorom Wojciechowi Nowickiemu i Waldemarowi Zawodzińskiemu nagrodę Złotego Koguta za kierowanie się przekonaniem, że
"najlepszym sposobem na przetrwanie kryzysu jest wystawianie wyłącznie ogranych hitów i niewyściubianie nosa poza repertuar dziewiętnastowieczny. Od biedy, dodawał, można zrozumieć Łódź, w której publiczność jest dość konserwatywna, zespół dostosowany do jej gustów, a bogatsi melomani i tak mogą się wybrać do odległej o półtorej godziny jazdy Opery Narodowej. 

Z kolei pod tekstem Flasińskiego o Marku Weissie wymieniliśmy się głosami w dyskusji. Na moje dictum:
szczerze dziękuję za Pana tekst. Głosy tego typu są bezcenne w kraju, w którym o operze niemalże nic rzeczowego się nie mówi. Jeśli już, to niekiedy o pojedynczych spektaklach, o dyrektorowaniu zaś zazwyczaj pokątnie na forach czy blogach. Ciekawe było dla mnie letura całości tej polemiki, patrzę bowiem na nią z jeszcze innej perspektywy - łódzkiej. I muszę przyznać, że budzi to we mnie nostagię za Trójmiastem i pokusę bywania na tamtych spektaklach. Nawet za cenę reżyserii, która wzbudzi we mnie niechęć czy furię. Ale dla reperturaru. I wykonawców. Dlaczego?

Epoka Pietrasa siłą rzeczy dotknęła mnie swoimi późnymi owocami. Mogę się do niej odnosić tylko jak do lokalnego mitu. Z czasów, których jestem świadom, najmilej wspominać mogę Marcina Krzyżanowskiego. Choć trudno pochwalać go jako człowieka, niewątpliwie tamten moment był dobry dla melomanów. Dał nam choćby Echnatona Glassa, z niezapomnianą Nefertiti Moniki Cichockiej. Za jego rządów Cichocka miała szansę wykreować niezapomnianą Blanche w Dialogach karmelitanek. Później pamiętam Adrianą z sensacyjnym debiutem Bernadetty Grabias. Niezłe Opowieści Hoffmanna czy baletowe rewie Madii. Mile wspominam Falstaffa z Renato Brusonem. Z czasów zdecydowanie wcześniejszych, jako owoc Pietrasa właśnie, Pasję. Potem Łódź definitywnie usiadła. Melomani Trójmiasta tęsknią za klasyką - w Łodzi można nią zwymiotować. W koło Macieju - Butterfly, Tosca, Carmen, Aida. Niektóre mające 6 premier (trzy na scenie Jaracza w czasie remontu, trzy po przeniesieniu do Wielkiego). Przez długi czas dominujący zespół reżyserski, dla którego Toska jest opowieścią o rozporku Scarpii, a Czarodziejski flet podlaną tanią psychoanalizą o królestwie libido-nocy, które i tak odniesie tryumf nad rozumem. Znaczną część zarzutów, które stawia Pan Dyrektorowi Weissowi, chciałbym postawić Wojciechowi Nowickiemu. Ale nie mogę - my nie mamy współczesnych oper. Mamy gale: chóralną, operową, baletową. Teraz będziemy mieć Wielką Galę Opery na 60lecie teatru. Na Placu. Reżyserowaną przez pół etatowego w Łodzi duetu, czyli Janinę Niesobską. W Łodzi mamy baletowego Oniegina z naiwnym realizmem sielskiego dworku i sztucznych drzewek, z kompletnym miszmaszem sklejanych kawałków partytur [...] Fatalne podejście do obsad zresztą panoszy się u nas. Na pierwszy spintowy głos sceny ferowana jest Anna Wiśniewska-Schoppa, głos skądinąd wartościowy, ale nie na Aidy, po których długo dobrze nie pośpiewa. Nieumiejętność słuchania głosów i prywata, idiosynkrazje, które słusznie odradza dyrektorom Piotr Kamiński są u nas zresztą na porządku dziennym. Jednych artystów się odsuwa, innym mówi publicznie niemiłe rzeczy (przecież Warcisław Kunc odszedł dlatego że artyści-związkowcy powiedzieli w końcu nie). Znajomość belcanta ocenia się tylko po z włoska brzmiącym nazwisku.

Do tego nasza kulturalna dyrekcja zupełnie pozbawiona jest kultury. Fakt, że po śmierci Jadwigi Pietraszkiewicz kir powieszono z tyłu budynku, "na parking", jest tego najlepszym dowodem.

Nie piszę tego, by cokolwiek w Pana tekście kwestionować. Pana Argumenty przekonują mnie i odpowiedź Dyrektora Weissa nie podważa ich mocy.
Pokazuję jednak inną perspektywę i inny punkt widzenia. W Łodzi za repertuarem w Bałtyckiej mogę tęsknić. I mogę chcieć się zżymać".

Odpowiedź zmieściła się w krótkim zdaniu:
"Dla jasności : też bym tęsknił , gdybym na co dzień miał do czynienia właśnie z Operą Łódzką. 
Między jednym a drugim tekstem była jeszcze Elegia na odejście Zawodzińskiego , w którym to tekście Flasiński podjął próbę trudnej sytuacji opery w Łodzi.  A także nagroda Złotej Dyni, przyznana Nowickiemu i Zawodzińskiemu w 2013r. 

We wszystkich tych tekstach przewijają się bardzo podobne argumenty. Jasno i klarownie wyłożyła je Aleksandra Barańska pisząc:
"To, że nie ma żadnego pomysłu na Teatr Wielki było jasne już przed zakończeniem remontu: usilnie forsowana idea grania oper na niewielkiej scenie niedużej sali Jaracza była dowodem na brak jakiejkolwiek wizji rozwojowej dla zespołu. Jak remontowała się Opera Wrocławska i występowano w Hali Ludowej, to jej zespół nauczył się grać w wielkiej skali Wagnera, zyskując specjalizację. Łódzka opera, jeśli już musiała grać w Jaraczu (choć przecież można było próbować grać w wyremontowanym Teatrze Muzycznym, pokonując uprzedzenia marszałkowskiej instytucji kultury do instytucji miejskiej) to mogła się chociaż nauczyć przy tej okazji grać repertuar kameralny, może barokowy - nie nauczyła. Po otwarciu łodzianie otrzymali banalną mieszankę żelaznych pozycji. Łódzki Wielki jest dziś operą prowincjonalną, której jedynym znakiem rozpoznawczym pozostaje patyna i inscenizacyjna monotonia.

Teatr Wielki i Teatr Jaracza chorują na tę samą chorobę, a objawy tuszują dzięki budowanej na pijarze pozycji dyrektorów, których nie potrafią ocenić słabiutkie lokalne media. Monopolowi niespotykanemu w żadnym innym mieście. 
***
Kończy się rok 2015, czas więc na nowe podsumowania.
Jak sądzę, większość argumentów podniesionych wcześniej jest ciągle w mocy. Sytuacja TW martwi mnie jednak coraz mocniej - patrząc na politykę repertuarową i obsadową, a także na częstotliwość, z jaką gra teatr, odnoszę wrażenie, że powoli dążymy już nie do jego marginalizacji, ale dewastacji.

Skąd te mocne słowa?
Wskażę na dwa trendy.

Pierwszy, to budowanie repertuaru w oparciu o osoby spoza zespołu.
Tak było w przypadku Strasznego dworu. Na dwa wieczory skompletowano obsadę niemal w całości złożoną z solistów pozałódzkich. Gest ten nie jest specjalnie zrozumiały, zwłaszcza w momencie, gdy słabą kondycję teatru uzasadnia się sprawami finansowymi. Koszta, jakie pochłonęła taka decyzja obsadowa, niewątpliwie można by zainwestować w bieżącą działalność teatru. Jako że była to produkcja jubileuszowa, decyzje obsadowe wywołały też zrozumiałe zdziwienie, opór. A i nie przyniosły spektakularnego aplauzu. Ciekawe w kontekście tej premiery jest także to, że jeden z czołowych solistek sceny zaproponowano rolę... Marty i Starej Niewiasty. Budzi to skojarzenia z czasami minionymi, gdy solistom powierzano role poniżej ich kwalifikacji lub niezgodne z ich głosami. W efekcie prowadziło to do zwolnień motywowanych... brakiem repertuaru.
Tak będzie także w przypadku Latającego Holendra Ryszarda Wagnera. Hucznie zapowiedziana premiera ma szansę zaistnieć na trzech spektaklach - kluczowe role śpiewają bowiem artyści spoza TW. Niespecjalnie wierzę, że dyrekcję stać będzie na ich opłacanie w ramach "normalnych", sezonowych spektakli.

Drugi, to niezwykła rotacja solistów. Osoby zasłużone dla sceny są marginalizowane, choć mogłyby śpiewać, np. Sentę. Pojawia się za to szereg młodych osób, na krócej lub dłużej goszczący na scenie (im są lepsi, tym goszczą krócej). Mam poczucie, że pozwala to dyrekcji na dwie rzeczy. Primo, nie krępowaniem się umowami bezterminowymi. Secudno, wysadzenie z siodła związków zawodowych. Ich działalność związana jest na ogół z osobami znającymi miejsce pracy. Ciągła rotacja pozwala temu przeciwdziałać. Ponoć przetestował to nasz balet, gdy nagle w ocenie pracowniczej najgorzej wypadły osoby ze związków zawodowych. Ale to informacje do potwierdzenia. 

TW pod wodzą Nowickiego staje się konsekwentnie sceną impresaryjną i coraz trudniej - w świetle jego polityki - zrozumieć, po co nam zespół. Mimo to pozostaje sceną prowincjonalną, kierowaną w myśl zasady: "kto nisko lata, nie potłucze się przy upadku". Zdanie to znajduje swój wyraz także na nieco innej niwie. Choćby na spotkaniu Opera bez granic Nowicki bez pardonu żuł gumę. A na pogrzeb Marka Jaszczaka nie był w stanie wystosować listu (w odróżnieniu choćby od szefostwa filharmonii). 

A szkoda, bo łódzki zespół ma w sobie duży potencjał. Trzeba go tylko wydobyć i pokazać.
Moją prywatną nagrodę za największe artystyczne wrażenie mijającego roku przyznaję Dominikowi Senatorowi, młodemu tancerzowi, które chciałbym obejrzeć np. w Apollon Musagete Strawińskiego. 

Berbadettę Grabias, Joannę Woś, także Olgę Maroszek chciałbym posłuchać w Rossinim. Tancred czy Semiramida jak najbardziej leżą w łódzkich możliwościach. Podobnie jest z Mozartem - może Cosi fan tutte, Uprowadzenie z seraju? Ale także z operą XX-wieczną. Choćby Tryptyk Pucciniego, z Moniką Cichocką i Dominikiem Sutowiczem w Płaszczu. Nie wykorzystano też szansy belcantowej - po Marii Stuardzie i Annie Bolenie winien przyjść czas na Roberta Devereux z Dorotą Wójcik i... na Glorianę Benjamina Brittena z Cichocką*. Warto by także - o czym piszę do znudzenia - za inspiracją np. Levine'a czy Barenboima regularnie wyprowadzać orkiestrę z kanału i upodmiotowić ją koncertami symfonicznymi. Nic jej tak nie rozwinie.

Ale dość bawienia się we wróżkę. Flasiński ma rację, Warszawa i Opera Narodowa są blisko Łodzi. Może o to chodzi polityce władz - wykosimy nasz teatr i będą oszczędności? A zdeterminowani pojadą do stolicy...


______
*Dużą część z tych rzeczy sugeruję warunkowo. Za obecnej dyrekcji Łódź kompletnie straciła bowiem zespół solistów-tenorów. Jednym Sutowiczem "orze się jak może" ze szkodą dla niego. Radamesów czy tenorów leggiero za to nie widać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.