sobota, 27 grudnia 2014

MARTWE I ŻYWE BOŻE NARODZENIE

Dosłowne traktowanie przekazów chrześcijańskich tradycji prowadzić może do wielopoziomowej konfuzji. Mało zwraca się u nas na fakt, że zaślubiny Miriam i jej cudowne poczęcie podpadałyby w Polsce pod paragraf związany z pedofilią. Cóż, takie były realia ówczesnej kultury, nijak nie przystające do świadomości i prawa w demokratycznych krajach XXI wieku. Co gorsza, samo zapłodnienie musiało mieć jakiś aspekt "materialny", snuto zatem domysły, jak się dokonało. Chyba najsłynniejsza odpowiedź wskazuje na ucho, przez które Duch miał dokonać poczęcia Słowa w dziewiczym łonie. Dalej, Tomasz Kozłowski w Faktach i Mitach przypomniał celne zdanie Michela Serres'a, że Święta Rodzina była związkiem głęboko nienormatywnym -  "w Świętej Rodzinie ojciec nie jest prawdziwym ojcem, bo Józef nie jest ojcem Jezusa; syn nie jest prawdziwym synem, bo Jezus to syn Boga, a nie Józefa; Józef nigdy też nie uprawiał miłości z żoną. Co do matki, to jest ona zarazem matką i dziewicą …". Pamiętajmy przy tym, że brak skonsumowania małżeństwa stanowi jeden z ważniejszych powodów kościelnego unieważnienia małżeństwa! Wisienką na torcie może być kwestia intronizacji Chrystusa na Króla Polski. Po dokonaniu tego aktu, mielibyśmy do czynienia z Królem-Synem i Królową-Matką, a więc związkiem, który trudno byłoby wybronić przed symbolicznym kazirodztwem. Zapewne kwestia ta nie musi być specjalnie kontrowersyjna w świetle Biblii - czytamy w niej bowiem (Genesis, 19, 30-38) o córkach Lota, które spijały go po to, by z nim współżyć i począć potomstwo (mamy tu więc w sumie do czynienia także z gwałtem czy seksualnym wykorzystaniem). Gromy, które ciskano w Jana Hartmana wydają się zatem mocno niepoważne i naciągane. 

Sam wolę widzieć w Biblii dyskurs na wskroś symboliczny, stanowiący opowieść o doświadczeniu religijnym ludzi określonych czasów i określonej kultury. Symbol, jak widział do Karol Serini, łączy w sobie dwa aspekty - trwałość formy i rewolucyjną nowość interpretacji. Napięcie (czy wręcz walka) między "autorytetem formy" a duchową wolnością interpretatora, sprawia, że symbole żyją, łącząc przeszłość z przyszłością. Boże Narodzenie i cały okres świąteczny jest dla mnie żywą opowieścią symboliczną, której znaczenia rozsadzają duszny świat polskiej sfery publicznej.

Po pierwsze, że znów odwołam się do tekstu Kozłowskiego, Święta Rodzina jest dla mnie modelem związku opartego na miłości, którą się buduje i wybiera, a nie na rzekomo naturalnym podporządkowaniu biernej kobiety czynnemu (także seksualnie) mężczyźnie. Święta Rodzina nie mogłaby zaistnieć, gdyby przestrzegano przepisów kodyfikujących rodzinę pojmowaną tradycyjnie, czyli jako związek nasienia i krwi. Relacje między Miriam, Jeszuą i Josefem to otwartość, miłość i wybór, także zgoda na adopcję, a więc wartości konstytutywne dla myślenia o związkach partnerskich czy lepiej - o związkach innych od tradycji patriarchalno-heteronormatywnej. Wychowanie do wolności, otwartości i miłości widać później w stosunku Jeszui do kręgu uczniów - nowy testament przechowuje wypowiedzi o silnych uczuciach łączących Jeszuę z kobietami i... mężczyznami, by przypomnieć umiłowanego ucznia. Możemy mieć tu zatem do czynienia z tym rodzajem relacji, które nie są monogamiczne, za to wolne od zazdrości i nakierowane na dawanie siebie innym.

Po drugie, okres bożonarodzeniowy przypomina o tym, że czynnikiem konstytuującym kulturę jest różnorodność, pluralizm. Dobrze widać to na przykładzie tzw. Trzech Króli - różniących się podług podań rasą, a więc także językiem, podzielanymi wartościami etc. Jednoczy ich szczere poszukiwanie prawdy, co wcale nie przekłada się na unifikację kulturową. Można by rzec - że różne drogi mogą prowadzić do wspólnego celu, który - być może - daje się rozpoznać, ale którego nie można osiągnąć. Jeszua tylko objawia Boga, Bóg sam w sobie pozostaje bowiem niepoznawalny. To ważne przesłanie dla wszelkiej maści fundamentalistów, próbujących wprowadzać w świat wyłącznie swoje porządki. Wskazuje bowiem, że hic et nunc nie da się wprowadzić jednorodności, więcej - że takie zabiegi są zamachem na człowieka. Zasada jedności - o ile istnieje, to znajduje się poza tym światem, jest ideą regulującą nasze dążenie do porozumienia. Porozumienie jednak nigdy nie może eliminować różnorodności.

Po trzecie, tradycje chrześcijańskie odsłaniają niebagatelną rolę zwierząt w rozpoznaniu Boga. Przekazy związane z szopką akcentują jedność świata jako organizmu, powiązanie zwierząt, aniołów, ludzi i Boga, także ziemi jako siedliska roślin, skał, wspólnej nam macierzy. Skoro tak, to człowiek nie może być eksploatatorem świata, ale jego pasterzem. Posiada zobowiązania moralne (także religijne) wobec nie-ludzi, z którymi uczestniczy w tym samym akcie kosmicznej liturgii. Szacunku wobec zwierząt czy środowiska naturalnego nie da się więc motywować tak kuriozalnie, jak czyni to choćby Tomasz Terlikowski - rozpadem relacji między-ludzkich. Nie da się także czytać chrześcijańskich symboli i twierdzić, że zwierzęta nie mają praw i nie mają dusz. I że zbawiony będzie tylko człowiek - księgi prorockie znają opowieść o czasach zbawienia, w których panuje pokój między człowiekiem, lwami i trzodą. 



niedziela, 21 grudnia 2014

QUO VADIS WOJCIECHU NOWICKI? QUO VADIS OPERO W ŁODZI?

Podsumowując sezon operowy 2012/2013 Tomasz Flasiński przyznał dyrektorom Wojciechowi Nowickiemu i Waldemarowi Zawodzińskiemu nagrodę Złotego Koguta za kierowanie się przekonaniem, że
"najlepszym sposobem na przetrwanie kryzysu jest wystawianie wyłącznie ogranych hitów i niewyściubianie nosa poza repertuar dziewiętnastowieczny. Od biedy, dodawał, można zrozumieć Łódź, w której publiczność jest dość konserwatywna, zespół dostosowany do jej gustów, a bogatsi melomani i tak mogą się wybrać do odległej o półtorej godziny jazdy Opery Narodowej. 

Z kolei pod tekstem Flasińskiego o Marku Weissie wymieniliśmy się głosami w dyskusji. Na moje dictum:
szczerze dziękuję za Pana tekst. Głosy tego typu są bezcenne w kraju, w którym o operze niemalże nic rzeczowego się nie mówi. Jeśli już, to niekiedy o pojedynczych spektaklach, o dyrektorowaniu zaś zazwyczaj pokątnie na forach czy blogach. Ciekawe było dla mnie letura całości tej polemiki, patrzę bowiem na nią z jeszcze innej perspektywy - łódzkiej. I muszę przyznać, że budzi to we mnie nostagię za Trójmiastem i pokusę bywania na tamtych spektaklach. Nawet za cenę reżyserii, która wzbudzi we mnie niechęć czy furię. Ale dla reperturaru. I wykonawców. Dlaczego?

Epoka Pietrasa siłą rzeczy dotknęła mnie swoimi późnymi owocami. Mogę się do niej odnosić tylko jak do lokalnego mitu. Z czasów, których jestem świadom, najmilej wspominać mogę Marcina Krzyżanowskiego. Choć trudno pochwalać go jako człowieka, niewątpliwie tamten moment był dobry dla melomanów. Dał nam choćby Echnatona Glassa, z niezapomnianą Nefertiti Moniki Cichockiej. Za jego rządów Cichocka miała szansę wykreować niezapomnianą Blanche w Dialogach karmelitanek. Później pamiętam Adrianą z sensacyjnym debiutem Bernadetty Grabias. Niezłe Opowieści Hoffmanna czy baletowe rewie Madii. Mile wspominam Falstaffa z Renato Brusonem. Z czasów zdecydowanie wcześniejszych, jako owoc Pietrasa właśnie, Pasję. Potem Łódź definitywnie usiadła. Melomani Trójmiasta tęsknią za klasyką - w Łodzi można nią zwymiotować. W koło Macieju - Butterfly, Tosca, Carmen, Aida. Niektóre mające 6 premier (trzy na scenie Jaracza w czasie remontu, trzy po przeniesieniu do Wielkiego). Przez długi czas dominujący zespół reżyserski, dla którego Toska jest opowieścią o rozporku Scarpii, a Czarodziejski flet podlaną tanią psychoanalizą o królestwie libido-nocy, które i tak odniesie tryumf nad rozumem. Znaczną część zarzutów, które stawia Pan Dyrektorowi Weissowi, chciałbym postawić Wojciechowi Nowickiemu. Ale nie mogę - my nie mamy współczesnych oper. Mamy gale: chóralną, operową, baletową. Teraz będziemy mieć Wielką Galę Opery na 60lecie teatru. Na Placu. Reżyserowaną przez pół etatowego w Łodzi duetu, czyli Janinę Niesobską. W Łodzi mamy baletowego Oniegina z naiwnym realizmem sielskiego dworku i sztucznych drzewek, z kompletnym miszmaszem sklejanych kawałków partytur [...] Fatalne podejście do obsad zresztą panoszy się u nas. Na pierwszy spintowy głos sceny ferowana jest Anna Wiśniewska-Schoppa, głos skądinąd wartościowy, ale nie na Aidy, po których długo dobrze nie pośpiewa. Nieumiejętność słuchania głosów i prywata, idiosynkrazje, które słusznie odradza dyrektorom Piotr Kamiński są u nas zresztą na porządku dziennym. Jednych artystów się odsuwa, innym mówi publicznie niemiłe rzeczy (przecież Warcisław Kunc odszedł dlatego że artyści-związkowcy powiedzieli w końcu nie). Znajomość belcanta ocenia się tylko po z włoska brzmiącym nazwisku.

Do tego nasza kulturalna dyrekcja zupełnie pozbawiona jest kultury. Fakt, że po śmierci Jadwigi Pietraszkiewicz kir powieszono z tyłu budynku, "na parking", jest tego najlepszym dowodem.

Nie piszę tego, by cokolwiek w Pana tekście kwestionować. Pana Argumenty przekonują mnie i odpowiedź Dyrektora Weissa nie podważa ich mocy.
Pokazuję jednak inną perspektywę i inny punkt widzenia. W Łodzi za repertuarem w Bałtyckiej mogę tęsknić. I mogę chcieć się zżymać".

Odpowiedź zmieściła się w krótkim zdaniu:
"Dla jasności : też bym tęsknił , gdybym na co dzień miał do czynienia właśnie z Operą Łódzką. 
Między jednym a drugim tekstem była jeszcze Elegia na odejście Zawodzińskiego , w którym to tekście Flasiński podjął próbę trudnej sytuacji opery w Łodzi.  A także nagroda Złotej Dyni, przyznana Nowickiemu i Zawodzińskiemu w 2013r. 

We wszystkich tych tekstach przewijają się bardzo podobne argumenty. Jasno i klarownie wyłożyła je Aleksandra Barańska pisząc:
"To, że nie ma żadnego pomysłu na Teatr Wielki było jasne już przed zakończeniem remontu: usilnie forsowana idea grania oper na niewielkiej scenie niedużej sali Jaracza była dowodem na brak jakiejkolwiek wizji rozwojowej dla zespołu. Jak remontowała się Opera Wrocławska i występowano w Hali Ludowej, to jej zespół nauczył się grać w wielkiej skali Wagnera, zyskując specjalizację. Łódzka opera, jeśli już musiała grać w Jaraczu (choć przecież można było próbować grać w wyremontowanym Teatrze Muzycznym, pokonując uprzedzenia marszałkowskiej instytucji kultury do instytucji miejskiej) to mogła się chociaż nauczyć przy tej okazji grać repertuar kameralny, może barokowy - nie nauczyła. Po otwarciu łodzianie otrzymali banalną mieszankę żelaznych pozycji. Łódzki Wielki jest dziś operą prowincjonalną, której jedynym znakiem rozpoznawczym pozostaje patyna i inscenizacyjna monotonia.

Teatr Wielki i Teatr Jaracza chorują na tę samą chorobę, a objawy tuszują dzięki budowanej na pijarze pozycji dyrektorów, których nie potrafią ocenić słabiutkie lokalne media. Monopolowi niespotykanemu w żadnym innym mieście. 
***
Kończy się rok 2015, czas więc na nowe podsumowania.
Jak sądzę, większość argumentów podniesionych wcześniej jest ciągle w mocy. Sytuacja TW martwi mnie jednak coraz mocniej - patrząc na politykę repertuarową i obsadową, a także na częstotliwość, z jaką gra teatr, odnoszę wrażenie, że powoli dążymy już nie do jego marginalizacji, ale dewastacji.

Skąd te mocne słowa?
Wskażę na dwa trendy.

Pierwszy, to budowanie repertuaru w oparciu o osoby spoza zespołu.
Tak było w przypadku Strasznego dworu. Na dwa wieczory skompletowano obsadę niemal w całości złożoną z solistów pozałódzkich. Gest ten nie jest specjalnie zrozumiały, zwłaszcza w momencie, gdy słabą kondycję teatru uzasadnia się sprawami finansowymi. Koszta, jakie pochłonęła taka decyzja obsadowa, niewątpliwie można by zainwestować w bieżącą działalność teatru. Jako że była to produkcja jubileuszowa, decyzje obsadowe wywołały też zrozumiałe zdziwienie, opór. A i nie przyniosły spektakularnego aplauzu. Ciekawe w kontekście tej premiery jest także to, że jeden z czołowych solistek sceny zaproponowano rolę... Marty i Starej Niewiasty. Budzi to skojarzenia z czasami minionymi, gdy solistom powierzano role poniżej ich kwalifikacji lub niezgodne z ich głosami. W efekcie prowadziło to do zwolnień motywowanych... brakiem repertuaru.
Tak będzie także w przypadku Latającego Holendra Ryszarda Wagnera. Hucznie zapowiedziana premiera ma szansę zaistnieć na trzech spektaklach - kluczowe role śpiewają bowiem artyści spoza TW. Niespecjalnie wierzę, że dyrekcję stać będzie na ich opłacanie w ramach "normalnych", sezonowych spektakli.

Drugi, to niezwykła rotacja solistów. Osoby zasłużone dla sceny są marginalizowane, choć mogłyby śpiewać, np. Sentę. Pojawia się za to szereg młodych osób, na krócej lub dłużej goszczący na scenie (im są lepsi, tym goszczą krócej). Mam poczucie, że pozwala to dyrekcji na dwie rzeczy. Primo, nie krępowaniem się umowami bezterminowymi. Secudno, wysadzenie z siodła związków zawodowych. Ich działalność związana jest na ogół z osobami znającymi miejsce pracy. Ciągła rotacja pozwala temu przeciwdziałać. Ponoć przetestował to nasz balet, gdy nagle w ocenie pracowniczej najgorzej wypadły osoby ze związków zawodowych. Ale to informacje do potwierdzenia. 

TW pod wodzą Nowickiego staje się konsekwentnie sceną impresaryjną i coraz trudniej - w świetle jego polityki - zrozumieć, po co nam zespół. Mimo to pozostaje sceną prowincjonalną, kierowaną w myśl zasady: "kto nisko lata, nie potłucze się przy upadku". Zdanie to znajduje swój wyraz także na nieco innej niwie. Choćby na spotkaniu Opera bez granic Nowicki bez pardonu żuł gumę. A na pogrzeb Marka Jaszczaka nie był w stanie wystosować listu (w odróżnieniu choćby od szefostwa filharmonii). 

A szkoda, bo łódzki zespół ma w sobie duży potencjał. Trzeba go tylko wydobyć i pokazać.
Moją prywatną nagrodę za największe artystyczne wrażenie mijającego roku przyznaję Dominikowi Senatorowi, młodemu tancerzowi, które chciałbym obejrzeć np. w Apollon Musagete Strawińskiego. 

Berbadettę Grabias, Joannę Woś, także Olgę Maroszek chciałbym posłuchać w Rossinim. Tancred czy Semiramida jak najbardziej leżą w łódzkich możliwościach. Podobnie jest z Mozartem - może Cosi fan tutte, Uprowadzenie z seraju? Ale także z operą XX-wieczną. Choćby Tryptyk Pucciniego, z Moniką Cichocką i Dominikiem Sutowiczem w Płaszczu. Nie wykorzystano też szansy belcantowej - po Marii Stuardzie i Annie Bolenie winien przyjść czas na Roberta Devereux z Dorotą Wójcik i... na Glorianę Benjamina Brittena z Cichocką*. Warto by także - o czym piszę do znudzenia - za inspiracją np. Levine'a czy Barenboima regularnie wyprowadzać orkiestrę z kanału i upodmiotowić ją koncertami symfonicznymi. Nic jej tak nie rozwinie.

Ale dość bawienia się we wróżkę. Flasiński ma rację, Warszawa i Opera Narodowa są blisko Łodzi. Może o to chodzi polityce władz - wykosimy nasz teatr i będą oszczędności? A zdeterminowani pojadą do stolicy...


______
*Dużą część z tych rzeczy sugeruję warunkowo. Za obecnej dyrekcji Łódź kompletnie straciła bowiem zespół solistów-tenorów. Jednym Sutowiczem "orze się jak może" ze szkodą dla niego. Radamesów czy tenorów leggiero za to nie widać...

DLACZEGO ŚWIĄTYNIA OPATRZNOŚCI BOŻEJ NIE MOŻE BYĆ PANTEONEM?

Michał Głowiński przez długie lata PRL prowadził - wpierw do szuflady, później publikowany - projekt badania partyjnej nowomowy. Był to wyraz przekonania, że centrum władzy zawsze zawłaszcza język po to, by skutecznie kontrolować rzeczywistość. W myśl zasady, że granice naszego języka są granicami naszego świata.

Zjawisko zawłaszczania języka ma miejsce także dzisiaj. Przoduje w nim Krk i związane z nim media oraz środowiska polityczne. Zawłaszczenie dokonuje się przez sakralizację wydarzeń - czego przykładem jest wprowadzenie do obiegu pojęcia "pielgrzymki smoleńskiej". (Słownikowo pielgrzymka to wędrówka do miejsc świętych oraz wędrująca do nich grupa. Miejsce wypadku, nawet najbardziej smutnego, trudno uznać za miejsce święte). A także przez włączenie w dyskurs kościelny pojęć związanych tradycyjnie z tym, co świeckie.

Zjawisko to dobrze widać przy okazji dyskusji wokół dotacji dla Świątyni Opatrzności Bożej. W przestrzeni medialnej pojawił się i rozpowszechnia pogląd, że ŚOB będzie polskim odpowiednikiem Panteonu, w oczywisty więc sposób państwo ma obowiązek wspierać finansowo jej budowę. 

Ten efektowny pogląd jest jednak z gruntu fałszywy. Jego fałsz obnaża krótka wypowiedź Kazimierza kard. Nycza:

"Muzeum Jana Pawła II i Stefana kard. Wyszyńskiego jest znaczącym przedsięwzięciem o wymiarze narodowym i związane jest ściśle ze wznoszeniem w Warszawie Świątyni Opatrzności Bożej – dziękczynnego wotum za opiekę Boga nad naszą Ojczyzną.

Muzeum stanowi hołd wobec dwóch najwybitniejszych Polaków ubiegłego stulecia, wyraz wdzięczności dla ludzi, którzy zmienili bieg dziejów nie tylko naszego kraju, ale całego świata. Będzie ono przede wszystkim ośrodkiem edukacji przyszłych pokoleń – historycznej, kulturalnej i patriotycznej.

Czym jest paryski Panteon?
Mauzoleum poświęconym wybitnym Francuzkom i Francuzom. Mimo że mieści się w budynku pokościelnym jego status jest całkowicie świecki. Nawet w Wikipedii przeczytać można, że podejmowano próby przywrócenia mu charakteru religijnego, zaniechano ich jednak pod koniec XIX wieku, łącząc Panteon definitywnie z tradycją państwa demokratycznego, którego obywatelami jest się niezależnie od preferowanej opcji światopoglądowej czy religijnej. 
Interesująco wygląda tu kontekst symboliczny - za czasów monarchii budynek ten przeznaczony była na katolicką świątynię wotywną ku czci patronki Paryża, św. Genowefy. Zmiany demokratyczne, odbywające się pod egidą haseł wolności i równości, przyniosły zmianę funkcji obiektu, który stał się "świątynią Republiki i miejscem wspólnej pamięci".
O tym, kto spocznie w Panteonie, zwyczajowo decyduje Prezydent Republiki Francuskiej.
Warto także pamiętać, że pierwszą kobietą spoczywającą w Panteonie jest Maria Skłodowska-Curie, która nijak nie pasuje do polsko-katolickiego obrazu kobiety.

Jak się do tego ma Świątynia Opatrzności Bożej?
Nijak. Skoro nie ma być świątynią demokratycznej Polski i przestrzenią wspólnej pamięci, ale wotywą dla katolickiego Boga. 
Nijak. Skoro za dwóch najwybitniejszych Polaków uznaje się z automatu reprezentantów kleru. W tym prymasa Stefana Wyszyńskiego, którego - jak pułkownika Ryszarda Kuklińskiego - nie umiem uznać na bohatera. Jego zasługą jest choćby zamknięcie Krk na nauczanie Vaticanum II (nie kto inny tylko on negatywnie oceniał działalność popularyzatorską Stefana Swieżawskiego), promocja ludycznych i prymitywnych form religijnych, utrwalających podział na kler-sumienie narodu i nieuczoną resztę. 
Nijak. Jako budynek kościelny to kler decydował będzie o pochówkach i polityce historyczno-symbolicznej.

Polska władza walkowerem oddaje Krk decydującą rolę w kształtowaniu polskiej tożsamości, pamięci, patriotyzmu, pożądanych modeli zachowań itd. Jak się to ma do Polski, która jest krajem wszystkich Polaków, bez względu na światopogląd, jak mówi Konstytucja?

Jak długo pozwolimy okupować przestrzeń państwa jednej instytucji religijnej? I zamiast inwestować w kulturę, będziemy inwestować w kult - w tym kult Polski katolickiej, nieprzyjaznej dużej części obywateli?

I jak długo pozwolimy mediom na katolickie zawłaszczanie naszego języka?

czwartek, 18 grudnia 2014

ETYKA, PEDAGOGIA, POLIAMORIA. KILKA REFLEKSJI O DEMOKRACJI I ŚWIECKIM PAŃSTWIE

Wczorajszy dzień obfitował w wysyp dziwacznych informacji. Parlamentarne mylenie kultury z kultem, serwilistyczna ucieczka od problemu Funduszu Kościelnego, PO-PiSowa koalicja przeciw debacie o związkach partnerskich, grzmiący list arcyprofesora Jędraszewskiego, dla którego szkolna drama z chłopcem w roli dziewczynki świadczy o tym, że potwór dżęder zbiera krwawe żniwo... Za dużo jak na jedno popołudnie. Naszło mnie przy tej okazji kilka refleksji...

***
Primo, zastanawiam się, na ile jesteśmy świadomi, że walka o etykę humanistyczną w szkolnictwie i życiu codziennym, jest walką o demokratyczny, niezależny od religii kraj. Funkcjonariusze Krk dość łatwo godzą się na to, by kompetencje państwa i kościoła były rozdzielone, ale tylko dlatego że państwa nie oddziela się od etyki. Ta zaś pojmowana jest wyłącznie jako etyka katolicka. Wszelkie próby pokazania, że namysł moralny zaczął się na długo przed chrześcijaństwem i że niezmiennie rozwijany jest także poza nim budzi furię i frustrację. Kler bowiem zdaje sobie sprawę, że etyczna emancypacja sfery publicznej oznaczać będzie realne oddzielenie państwa od religii. Polska stanie się wtedy państwem złożonym z różnorodnych obywateli, którzy będą mieli swoją wartość jako ludzie. Nie będzie więc już państwem obywatela-katolika, w którym obecność innych z bólem, niekiedy z agresją, się (nie)toleruje.

***
Secudno, kwestię etyki silnie się de-polityzuje, wpisując ją w perspektywę pedagogizacji różnorodnych aspektów życia. Na problem ten w kapitalny sposób zwrócono moją uwagę na sympozjum Pamiętać Foucaulta. Prof. Marek Czyżewski jasno i samokrytycznie pokazał, jak nauki społeczne uległy retoryce "nastawienia". Idzie o to, by ukształtować ludzi w przekonaniu, że za jakość ich życia odpowiadają oni sami. To ich nastawienie, ich samokształcenie, ich zaniechania, ich działania (terapeuci, coachowie, poradniki "jak żyć", dietetycy etc.) odpowiadają za to, czy będą w życiu kreatywni, z sukcesami na kontach i w biografii, czy nie. Prof. Tomasz Szkudlarek zwrócił uwagę, że nasza cywilizacja od zarania postrzegała kulturę jako sferę pedagogii. Nasz problem polega na tym, że próbujemy zamienić to, co polityczne, na to, co "pedagogiczne". 
Bezdomnym mówimy, że są nieporadni, więc winni. Dzięki temu znika problem polityki mieszkaniowej i odpowiedzialności władzy. 
Bezrobotnym mówimy, że brak im elastyczności, kompetencji i przebojowości. Dzięki czemu znika problem braku przemysłu, akumulacji kapitału w rękach korporacji etc.
Podobnie pewnie jest z etyką - mówimy, że to indywidualny styl życia. Dzięki czemu zwalniamy się z obowiązku postrzegania sfery publicznej jako sfery normującej życie obywateli "z różnych parafii". 

***
Tertio, choć nie lubię wiązania idei poliamorycznych z polityką, to coraz wyrażniej dostrzegam, że model miłości wykraczający poza dwójkę osób może realnie przełożyć się na inne myślenie o wspólnocie. Wciąż tkwimy w okowach mitu narodowego - wspólnota to dla nas wspólna tożsamość, istota, która tworzy z nas Polaków i obywateli, dzieło, które mamy urzeczywistnić. Dlatego wszyscy Ci, którzy nie mieszczą się w naszym rozumieniu owej istoty czy tożsamości muszą zostać wykluczeni, zmarginalizowani. Nie tworzą bowiem naszego dzieła, co najwyżej mogą je popsuć. 
Za Jeanem-Lukiem Nancym uważam, że takie myślenie jest totalistyczne czy wręcz totalitarne. Zebrało czarne żniwo i nie warto go dalej podtrzymywać. Za Nancym jestem przekonany, że podstawą wspólnoty jest nasza odmienność - to, co nas łączy, to różnice między nami. Różnice, dzięki którym musimy się ze sobą komunikować, stan roztopienia w jakimś "ogólnoludzkim porozumieniu", czy biometafizycznej naturze jest bowiem niemożliwy. 
Co ma do tego poliamoria? Romantyzm wychował nas w kulcie miłości, jako quasi-mistycznego stopienia kochanków. Szukamy swojej drugiej połowy, idealnie dopasowanej, by dzięki niej oderwać się od świata. Komunikacja w takiej perspektywie jest pozorna, tak samo jako możliwość samorozwoju. Jeśli bowiem jesteśmy inni, jeśli coś ze sobą dzielimy, a coś nas różni, jeśli jesteśmy sobą na wzajem zaciekawieni, musimy tę odmienność, która nas zbliża pielęgnować. Zawłaszczenie drugiej osoby i zamknięcie się na resztę świata nie będą tu funkcjonalne. Zakonserwują raczej przekonanie, że stapia nas jedna natura. Tak samo, jak "jedna natura" spaja naszą wspólnotę.

  

sobota, 13 grudnia 2014

ŻEGNAJĄC MARKA JASZCZAKA


Ze smutkiem przychodzi mi dzisiaj żegnać Marka Jaszczaka, wieloletniego szefa chórów Teatru Wielkiego w Łodzi, rodzimej filharmonii czy Akademickiego Chóru Politechniki Łódzkiej.
Jaszczak to postać wyjątkowa. Pamiętam go jako osobę pozbawioną tzw. "parcia na szkło". Nigdy się nie narzucał, zawsze skromnie stał z boku. Ale z zapałem oddawał się pracy. W moim odczuciu zapisał jedne z najpiękniejszych kart w historii operowego chóru, z którego uczynił autentyczny podmiot artystyczny. 

Z tą wybitną osobowością nasze instytucje muzyczne pożegnały się mało elegancko. Zwłaszcza Teatr Wielki, który - jak mówił sam Jaszczak - zwolnił go "u progu sezonu motywując to mijaniem się przeze mnie z koncepcją i oczekiwaniami dyrekcji Teatru". Faktycznie, dorobek jego dwudziestu lat, uznanie krytyki i publiczności, reprezentują inne standardy niż te, które panują w chórze dzisiaj. Inna sprawa, że podejście Waldemara Sutryka, z wycienianiem głosów, zdejmowaniem alikwotów, czyszczeniem z naturalnej wibracji faktycznie pasuje do innej koncepcji, ale nie teatru, który wykonuje zasadniczo włoski repertuar, lecz do amatorskiego chóru wyższej uczelni, z wyłączeniem tych wszystkich akademickich zespołów, które spokojnie mogą śpiewać na profesjonalnych estradach.

Żegnam Marka Jaszczaka z bólem serca. I ufam, że z tym pożegnaniem poradzi sobie Wojciech Nowicki. Byłby wstyd, gdyby powtórzyła się sytuacja po odejściu Jadwigi Pietraszkiewicz, kiedy kiry zawisły nad teatralnym parkingiem...

sobota, 6 grudnia 2014

KIEDY DESKA BUDUJE? O SŁUCHANIU W WOLNOMULARSTWIE

Im poważniejsza i bardziej dogłębna staje się krytyka zmian destruujących system oświaty i nauki, tym mocniej doceniam wolnomularstwo jako miejsce fomracji człowieka. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że loże zachowały i podtrzymują model paidei, którego początków szukać można w przekazach o szkołach pitagorejskich, a który rozwijany był w szkołach filozoficznych starożytności czy w Akademii Florenckiej. Ta ostatnia jest dla mnie zresztą modelowym symbolem wolnomularstwa avant la lettre, co uwidaczania się w trosce o porozumienie i pokój, więzach braterstwa łączących uczonych. I w wizji człowieka - Mowa o godności ludzkiej Pico della Mirandoli to jeden z najbardziej wolnomularskich tekstów, jakie znam. Siła takiego modelu kształtowania człowieka polega, m. in., na tym, że zdobywana przez adepta wiedza nie ma tylko charakteru poznawczego, nie jest martwą kolekcją encyklopedycznych danych. Wiedza ma tutaj charakter duchowy, prowadzi nie tylko do poszerzenia wiedzy o świecie, ale przede wszystkim do przemiany człowieka. 

***
Przygotowując referat na sympozjum poświęcone Michelowi Foucaultowi miałem okazję wrócić do dawnych lektur. W tym do niezwykle dla mnie ważnej serii wykładów zatytułowanych Hermeneutyka podmiotu. Foucault traktuje w niej obszernie o sposobach, w jakie człowiek tworzy samego siebie przez związanie siebie z Prawdą. Tak pojmowana biotyka, sztuka życia, była charakterystycznym zadaniem filozofa i szkół filozoficznych. Jest też właściwa dla wolnomularstwa - o świecie loży myslałem bowiem czytając wnikliwe uwagi Foucaulta dotyczące roli słuchania w drodze przemiany. Czynione m. in. na kanwie tekstu Plutarcha O słuchaniu.

***
Słuch, jak referuje Foucault, "jest jedynym zmysłem, za pośrednictwem którego nabywamy cnotę". Tej nie da się bowiem zdobyć patrząc, czy dotykając - wzrok czy dotyk są bowiem zmysłami szalenie aktywnymi, w ich gestii jest zamknięcie się na doświadczenie, zmiana jego biegu, zniekształcenie. Słuch, jako zmysł najbardziej bierny, w najsilniejszym stopniu otwarty jest na świat zewnętrzny, w tym na logos, a więc rozum, który kryje się w każdym racjonalnie wyartykułowanym przekazie. Ucho jest zatem "bramą do logosu",  a umiejętność sluchania stanowi podstawowe narzędzie do przemiany duchowej poprzez wiedzę.

Słuchać, rzecz jasna, trzeba umieć. Wprawdzie filozofowie starożytni wskazywali, że nawet słuchanie bez zrozumienia powoduje powolną przemianę słuchającego, może jednak zdarzyć się i tak, że tym, co przykuwa naszą uwagę nie jest treść, a jedynie retoryczny powab mowy. Wtedy człowiek nie tylko nie zazna korzyści, ale poniesie stratę, pozbawiając się terapeutycznej mocy logosu. Jak tedy wychować w sobie zmysł słuchu? Jak słuchać, by wejść na drogę przemiany?

Foucault wydobywa na jaw trzy rady.

Po pierwsze, nauczyć się milczeć. Milczenie jest lekarstwem na wadę gadulstwa i rozbiegania myśli, kształtuje koncentrację, uczy rachowania zasłyszanych idei i pokory wobec własnych przekonań - słuchać w milczeniu to sycić się treścią, niczemu się nie sprzeciwiając, niczego nie nauczając, przyjmować ziarno, które wymaga czasu, by wzeszło.

Po drugie, podtrzymywać skupienie poprzez właściwą dla słuchania postawę ciała. Pozwala ona na niezakłócne przyswajanie treści, ale także na więź między mówiącym a słuchającym.

Po trzecie, skupienie słuchającego na znaczeniu tego, co słyszy. Ani piękno wymowy, ani subtelna konstrukcja gramatyczna, nie powinny przesłaniać treści - tylko treść, przez swe związki z prawdą - pozwala wejść bowiem na drogę wewnętrznej przemiany. Oznacza to także, że nie chodzi o bierne przepuszczanie przez głowę dźwięków, ale o medytację nad tym, co się słyszy. Po to, by pod powierzchnią mowy odkryć wskazówki praktyczne, reguły życia pozwalające słuchającemu na wewnętrzną przemianę. 

***
"Poza samym rytuałem, istotnym elementem prac lożowych są tzw. deski, czyli referaty, które następnie są dyskutowane. Deski są kawałkami Architektury. Między innymi, dzięki nim - masoni budują Świątynię Ludzkości. Architektura loży to jej myślowy dorobek" - czytamy na portalu wolnomularstwo.pl
Słowa te trudno przecenić. Niemniej trudno zgodzić się, że "Mają za cel podnosić poziom wiedzy wszystkich lożowych masonów, w tym zwłaszcza "wiedzy światowej" [...]". Gdyby tak było, deski podnosiłyby jedynie poziom encyklopedycznej wiedzy, która nie przekłada się na przemianę duchową człowieka. 

Znaczenie deski odsłania się dopiero w kontekście procesu dojrzewania człowieka, o którym pisałem wyżej. Od tego zatem, co mówimy i jak potrafimy słuchać zależy to, czy cokolwiek dodamy do Świątyni Ludzkości. 
Reszta jest milczeniem i medytacją, choćby nad figurą Fausta, którą pod naszą rozwagę poddał brat Gotthold Lessing w jednym ze swoich listów.