wtorek, 22 lipca 2014

MARYNARKA, KOCHANEK I GWIAZDY, CZYLI KSIĄŻKI NA LATO

Do Marynarki Mirosława Tomaszewskiego podszedłem z dwoma zbędnymi założeniami.
Wiedząc, że akcja książki toczy się w Trójmieście utożsamiłem marynarkę z flotą okrętów. Wykoncypowałem także, że książka będzie kryminałem. 
Okazało się, że tytułowa marynarka jest częścią garderoby i to - w powieściowej narracji - częścią symboliczną. Książka zaś jest ciekawie skrojoną powieścią, powiedzmy, psychologiczno- obyczajową, "zabrudzoną" elementami powieści historycznej czy thrillera. Takie dementi okazało się dla mnie nad wyraz owocne. Albowiem kryminał to gatunek, którym jestem "skażony" - towarzyszy mi jako owocny sposób na wieczorny odpoczynek po pracy. I to towarzyszy mi intensywnie, niejako z rozpędu porównywałbym zatem Tomaszewskiego z książkami przeczytanymi wcześniej. Choćby z niezwykle cenionym przeze mnie Markiem Krajewskim, który - w moim odczuciu i w zgodzie z moimi preferencjami - jest stylistą językowo zdecydowanie sprawniejszym i ciekawszym. 

Książka Tomaszewskiego jest w gruncie rzeczy opowieścią o podwójnym warunkowaniu. Z jednej strony warunkuje nas przeszłość, często w sposób nieoczywisty, niejawny. Z drugiej strony, to my warunkujemy przeszłość, która zmienia się w zależności od naszych decyzji i postaw. Włączając w swoją narrację wydarzenia Grudnia '70 unika autor taniego "obiektywizmu" i polityki historycznej. Ale unika także anarchistycznej odmiany relatywizmu, podług której wszystko jest względne w sposób absolutny, wyprane z sensów, a w konsekwencji nieważne. Udaje mu się ponadto obnażyć złudną oczywistość podziału na bohaterów-patriotów i zdrajców-"komunistów". 
Powieść ta jest również powieścią o dojrzewaniu, którego koniecznym elementem jest zgoda na to, kim się jest. Tomaszewskiemu udaje się pokazać, że tylko dzięki takiemu samo-pogodzeniu możliwe są prawdziwe zmiany; w przeciwnym razie mamy do czynienia tylko z ucieczką w ułudę. 

Czytelnik znajdzie tu galerię postaci z bardzo różnych parafii. 
Byłego punka, zgorzkniałego i cynicznego Adama, który nieświadomie odreagowuje śmierć ojca w trakcie wydarzeń Grudnia i który równie nieświadomie szuka szczerego uczucia.
Dziennikarkę lokalnej gazety, walczącą z szefem i światem o to, by wreszcie pokazać swój talent.
Biznesmena nawiedzonego duchem dewocji, który pokutuje za niepoprawną politycznie przeszłość. 
Postaci robotników zaangażowanych w opór wobec władzy, których losy i zapatrywania różnią się między sobą "jak dwie krople czystej wody".
Postaci te tkają między sobą nici czasu. Przeszłość jest żywa w niemej teraźniejszości, we wspomnieniach, frustracji. Bywa też uobecniana w formie "reality show", ewokującego doświadczenia analogiczne do minionych. Jest w tej przeszłości jakieś oczekiwanie jutra, różne wizje tego, co ma nadejść, odmienne przyszłości. A wszystko dzieje się hit et nunc, nie pozostawiając wątpliwości, że to, czym jest teraźniejszość wiemy tylko wtedy, gdy nie próbujemy o to pytać.

Nie zawsze pociągał mnie język powieści (przez początek przebijałem się zdeterminowany), niekiedy drażniły mnie społeczne klisze, bywa, że dziwił mnie zapis tytułów utworów muzycznych (choćby Kanon D-dur Pachelbela pisany niepotrzebnie z angielska (?) - przez c). Nie jest to także pozycja, którą bym zabrał na bezludną wyspę. Ale fabuła była na tyle frapująca, że odkładając książkę przy łóżku byłem ciekaw, co nastąpi dalej. 

Kochanek czerwonej gwiazdy to lektura zupełnie innego rodzaju. Gejowski romans i traktat o wolnomyślicielstwie - tak można by tę książkę podsumować. Witold Jabłoński opowiada historię kleryka Adama, który zakochuje się - ze wzajemnością - w żołnierzu armii radzieckiej Sierioży. Bez przerysowań i przegadania udaje mu się pokazać symetrię, jaka panuje we wszelkich instytucjach ideologicznych. Obaj - i kleryk, i żołnierz - podlegają mechanizmom takiej samej uniformizacji. W obu też hodowana jest taka sama pustka pozornej egzystencji - cóż, potrzeby żywych uczuć, międzyludzkich więzi i spełnienia nie da się zaspokoić egzaltowanym przeżywaniem ideologicznych wartości. 
Powieść Jabłońskiego jest dla mnie ważna także ze względu na jej walory reportażowo-obserwacyjne. 
Autor wspaniale pokazuje, jak często zachowania uznawane za niemoralne są wynikiem odreagowania zakłamanych społecznych norm, ucieczką (transgresją?) od ucisku. Tak ocenić można postawę Kasztanka, którego rozwiązłość jest poszukiwaniem życia zgodnego ze sobą, a w końcu także poszukiwaniem szansy na miłość. A wszystko to w kontrze wobec rodziców, którym łatwo przychodzi konwersja a partyjnych aparatczyków, na najbardziej zagorzałych wyznawców JPII.  
Jabłoński rewelacyjnie pokazuje także dług, jaki Kościół katolicki zaciągnął u PZPR i w PRLu. Bowiem to działania tamtych funkcjonariuszy pozwoliły na zamianę ideologii partii moskiewskiej na ideologię partii watykańskiej. A propos opisywanej w książce inscenizacji Justyny Markiza de Sade padają znamienne słowa:
"– Usunąłeś ważny  tekst  antyreligijny ...Dotarł  wreszcie do stoliczka i  porwał  zeń
egzemplarz  sztuki .
– O, tutaj ... Zaczyna się od słów:  „Wszystkie religie wynikają z  fałszywej  zasady , wszystkie
zakładają jako niezbędny  kult  Stwórcy , ale ten Stwórca nigdy  nie istniał ...” Czy  możesz , drogi
Adamie, wyjaśnić, dlaczego to wyciąłeś?
– Nie ja wyciąłem, lecz  cenzor.
– Cenzor?!  Jaki  cenzor?! ... Żyjemy  chyba już w wolnym  kraju  – wołał  niemal  histerycznie Stawski .
– Cenzura nie została jeszcze zniesiona – przypomniał  łagodnie reżyser. – Oni  teraz  bardzo boją się narazić Kościołowi  i  są wyczuleni  na każdą „obrazę uczuć religijnych ”...

Jabłoński celnie i wrażliwie odsłania także meandry ludzkiej tożsamości. Pokazuje, jak łatwo odziedziczyć neurozę i patologiczność. Ale wskazuje także, że na zmianę i odkrycie siebie nigdy nie jest za późno. Wymowna jest tu figura Huberta, starszego faceta, który patrząc na śpiących w jego łóżku Adama i Sieriożę odkrywa swój biseksualizm. Ma przy tym swiadomość, że   czas, gdy mógł żyć "pełnią życia" już minął, angażuje się jednak w tę relację platonicznie. To piękny wyraz przyjaźni, która nie tylko otacza Adama i Sieriożę opieką, ale każe w nich uznać "swoich chłopców".


Nie przepadam za "literaturą gejowską", odkąd się pojawiła jako wyodrębniony nurt. Cieszy mnie zatem apologia męskiego krocza dokonana przez Geneta, ale niekoniecznie Lubiewo. Jabłoński, duchowy spadkobierca Andrzejewskiego, jest tu spektakulranym wyjątkiem. Nie musi "ciotowsko" stylizować języka, nie musi barbaryzować kontekstu, by mówić o seksie gejowskim - zarówno o jego radościach, jak patologiach. Jego polszczyzna jest wysokiej próby, dzięki czemu dosłowność nigdy nie traci na literackości. Szkoda, że książka nie ukazała się w momencie napisania, czyli w latach 90. Może dzięki niej kilka spraw w tym kraju potoczyłoby się inaczej.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.