niedziela, 29 września 2013

MIĘDZY MIŁOŚCIĄ (PHILIA) A POWSZECHNĄ ŻYCZLIWOŚCIĄ (AGAPE), CZYLI O SZTUCE CZYNIENIA TEGO, CO NAJWAŻNIEJSZE*

Marcinowi i Tomaszowi

"Do miłości jest przypisane poznanie umysłowo poznawalne, choć trudno tę miłość zdefiniować, ponieważ można ją pojąć wyłącznie dzięki bezpośredniemu doświadczeniu - naucza Ibn Arabi. - Mimo wszystko jednak nie zapominajmy, czym jest miłość, nawet jeśli jej koncepcja jest niedostępna".

Jak pogodzić to, że miłość jest niedefinowalna, a jej koncepcji nie da się sformułować z wymogiem, by nie zapominać, czym ona jest?
Jak o niej mówić, by zdać sprawę z bezpośredniego doświadczenia, które może różnić się zasadniczo od doświadczenia każdego z nas, a przecież w jakiś - ale jaki? - sposób łączy nas wszystkich?

Wydaje mi się, że miłość nie może być przedmiotem wykładu, przynajmniej jeśli przez wykład rozumieć przekaz systematycznie wyłożonych tez. 
Nad miłością można raczej medytować, wysuwając ostrożne przypuszczenia, zachęcając do współmedytacji, zostawiając miejsca na całkowitą odmienność doświadczenia.
Medytując warto brać pod uwagę bogate spectrum miłosnego doświadczenia tak, by jak najmniej wykluczać, a najwięcej włączać. Bo z dobrą medytacją jest tak, jak z dobrą filozofią nauki - tak, jak ta druga nie może tworzyć reguł wykluczających z nauki uznane terie, tak druga powinna uważać z mówieniem, że miłością nie jest coś, co po prostu nie mieści się w kanonie społecznych instytucji, a jest za to żywym doświadczeniem człowieka.

***
Jeśli myśląc o miłości z uporem maniaka wracam do refleksji Starożytnych, to dlatego że ludzie tamtych czasów pozostawili nam najpiękniejsze "przykłady miłości między przyjaciółmi". W żadnej innej epoce "miłość nie zyskała takiego znaczenia", stanowiąc "zarówno [...] praktyczny model życia, jak i [...] ideał etyczny". Co ciekawe, wydaje się, że 
"Utrata tego znaczenia rozpoczęła się wraz z moralną i filozoficzną rewolucją, jaką światu antycznemu przyniosło chrześcijaństwo. Wraz z jego nadejściem philia została zastąpiona przez agape - miłość Boga i bliźniego". Philia "nie została wprawdzie przez nową religię bezpośrednio odrzucona [...], ale jako ideał nie została przez nią wykorzystana. Przypisać to należy przede wszystkim jej wyłącznemu charakterowi, który wyróżniał z grupy parę lub grupę osób spośród innych 'bliźnich', i to tylko na podstawie indywidualnych preferencji i uczuć, nie mających nawet nic wspólnego z usankcjonowanymi instytucjami małżeństwa i rodziny. Również cenienie przyjaciela z powodu zalet jego charakteru czy umysłu, stanowiące ważny rys antycznego pojęcia przyjaźni, nie znajdowało oparcia w chrześcijaństwie, które nakazywało wobec bliźniego miłość bezwarunkową [Sowa: 44].  
Philia, jako przedmiot intensywnego namysłu, powróciła dopiero w drugiej połowie XX wieku, w momencie, w którym okazało się, że leżące u podstaw naszych wspólnot wartości, normatywy i kategorie chrześcijańskie są nieoperatywne, wykluczające i prowadzące do różnych form opresji czy przemocy. Kryzys nuklearnego modelu rodziny, zanik wielopokoleniowości, gwałtowne procesy indywidualizacji, podreślenie kreatywnej i pozytywnej roli samotności - te i inne zjawiska pozwoliły na nowo odkryć ideał philia jako relacji i uczucia, którym przypisana jest szczególna wartość moralna i które wypływają ze swobodnej decyzji zainteresowanych jednostek [por. Sowa: 45-6].

***
Stwierdzenie, że chrześcijaństwo (jako rozwijająca się instytucja, a nie jako mądrość przekazana przez Ewangelie) doprowadziło do utraty znaczenia miłości w sensie philia może na pierwszy rzut oka wydawać się czymś dziwnym. Przywykliśmy bowiem do tego, że chrześcijaństwo jest religią miłości bezkompromisowowej, to znaczy w intencji obejmującej wszystkich ludzi. Warto tedy zapytać, czy hipotezę Joanny Sowy daje się jakoś udokumentować?
Sądzę, że tak. I można to zrobić co najmniej na kilka sposobów. Sam postaram się wskazać kilka elementów, które pokażą, że klasycznie rozumiana miłość jest ideałem niebezpiecznym z punktu widzenia instytucji chrześcijańskich.

Rozpocznijmy od dłuższego cytatu:
"95 - Przyjaźń, dar Boga

Prawdziwą przyjaźnią jest ta, którą tworzy sam Bóg, między osobami, które są zjednoczone z Nim węzłami miłości. Przyjaźń, jest bardziej wyrazem tej miłości, która pragnie usłużyć Panu widzianym w bliźnim, niż poszukiwaniem własnego zadowolenia. Z pewnością należy unikać niebezpieczeństwa, że przyjaźń zniewoli i uzależni, niszcząc osobowość.
W ludzkim współżyciu, szczera przyjaźń między osobami, które się lubią, jest częścią jak najbardziej naturalnych zachowań. Życie zakonne pragnie być ewangelicznym współżyciem braci złączonych tym samym najwyższym ideałem, tym aby oddać się bez oporów Bożej miłości, i ofiarować siebie, szczodrobliwie w służbie Ewangelii i miłości.
96 - Uchronić przyjaźń przed deformacją
To jest czas, w którym należy mówić o przyjaźni jasno i wyraźnie, nie mylić jej stałej i bezdyskusyjnej wartości, z deformacjami, którym może ulegać. Niestety w życiu wspólnotowym, bardzo długo nią wzgardzano, była przedmiotem podejrzeń i oskarżeń. Należy przywrócić jej godność i umieścić na właściwym jej miejscu.
Jedyną osobą kochaną dla niej samej, jest Bóg; żadna inna miłość nie może pomniejszyć albo zatrzeć pełni tej miłości, gdy kocha się innych w ten sam sposób. Należy i trzeba kochać wszystkich braci, ale nikogo w ten sam sposób lub zamiast Boga.
Czystość nie zabrania rozszerzania miłości; co więcej niezwykle rozwija zdolność do kochania. Ze swej natury przyjaźń nie sprzeciwia się ani ślubom, ani konsekracji.
97 - Wychowywać do prawdziwej przyjaźni
Przyjaźń oznacza przyciąganie, zgodność uczuć, myśli, ideałów. Powinna bazować na szczerości i powinna troszczyć się o prawdę i wolność osoby. Przyjaźń rodzi się spontanicznie, między dwoma, lub kilku osobami; nie można jej narzucić z zewnątrz, i nie można jej zlecić, a jedynie nakierować na nią; oczywiście, że nie można wyrażać siebie, w takim samym stopniu, i tak samo spontanicznie i szeroko, ze wszystkimi. Pierwszymi przyjaciółmi powinni być współbracia ze wspólnoty, ci, z którymi dzieli się życie, pracę i ideały.
Konieczne jest jednak, rozróżnianie osób, do których kieruje się przyjaźń. Kiedy obiektem jest kobieta, wymagana jest znacznie większa ostrożność. Przyjaźń z kobietą, często doprowadza do zakochania się. Pociąg, nie ogranicza się wtedy do sfery duchowej, ale często staje się pociągiem fizycznym.
Jeżeli przyjaźń jest otwarta na innych, przysparza wiele dobra wspólnocie, ale staje się też, wielkim utrudnieniem, kiedy wyklucza wszystkich innych i dusi zazdrością, osobę, którą się darzy przyjaźnią. Należy unikać wszelkiego wyuzdania czy pobłażliwości, należy wymagać największej szczerości i przejrzystości w otwieraniu się. Nie można pogodzić tego, co jest nie do pogodzenia. Nie można mieć złudzeń, że można kroczyć długo, gdy jest się dwulicowym i prowadzi podwójne życie.
45 - Zachować wysokie kryteria wyboru
W takim zamęcie idei, moralnych i duchowych wartości, jaki panuje obecnie, Zgromadzenie pragnie stanowczo wyrażać swoje kryteria oceny i wyboru, i potwierdzić w swojej linii formacyjnej, odczucia Kościoła, który uznaje za jedynego mistrza i matkę.
Bez popadania w przesadę, zachowań czy wyrażeń, należących do pewnego rodzaju rygoryzmu duchowości z dawnych epok, wydaje się całkowicie niemożliwe stawiać obok siebie, autentyczność mocnej miłości do Chrystusa i dusz, oraz pobłażliwość wątpliwego pochodzenia, wobec: zabronionych miłości, przyjaźni wiążących serca, tendencji lub doświadczeń homoseksualnych, pedofilię, narkomanię, alkoholizm, powiązań ze światem kryminalnym, czy ze zorganizowaną przestępczością, podwójne życie, przynależnością do organizacji przeciwnych wierze albo Kościołowi, czy tym podobnych. Nie można postępować jednocześnie drogą Chrystusa i nieuporządkowanych pożądań ciała. Niech nie zwodzą nas aparencje dobra.
Przytoczone powyżej punkty pochodzą z Przewodnika Formacji Oriońskiej. Wybrałem je z powodów osobistych - z orionistami związany byłem przez długi czas jako świecki katolik, przez krótki zaś - jako nowicjusz zakonu. Do dziś pamiętam silny szok, jaki wywołały we mnie listy założyciela zgromadzenia, Alojzego Orione. Znajodwały się w tych listach bardzo cierpkie słowa pod adresem przyjaźni, która - zdaniem Orionego - buduje nazbyt intymne więzi między przyjaciółmi prowadząc do bliskości cielesnej, a w końcu homoseksualnego obcowania.
Stanowisko to zostało pozornie złagodzone, ostatni, 45 punkt pokazuje jednak dobrze, że dla katolickiego zakonu "przyjaźń wiążąca serce" jest patologią taką samą jak narkomania, pedofilia czy alkoholizm. Jest także wyrazem miłości własnej (egoizmu), traktowanej przez chrześcijaństwo jako grzech. Jedyną dopuszczalną formą rozumienia miłości jest w takiej perspektywie powszechna życzliwość: pozbawiona komponentu uczuciowego, wolna od głęboko intymnych więzi relacja wzajemnej pomocy w życiu codziennym i w praktykowaniu przepisów oraz zbliżających do Boga. Dobitnie sformułował to św. Augustyn, który - jak przypomina Sowa - opowiada w Wyznaniach "o swoim smutku z powodu śmierci przyjaciela, ostatecznie dochodząc do wniosku, że po ochłonięciu z rozpaczy ze zdarzenia tego był zadowolony; przyjaźń daje bowiem iluzoryczne wrażenie samowystarczalności, które w rzeczywistości człowiek może usyskać jedynie poprzez całkowite oddanie się Bogu" [Sowa: 45]. 

***
Grecki termin philia zwykliśmy tłumaczyć jako przyjaźń. 
Nie jest to jednak tłumaczenie do końca trafne.
O ile bowiem polska przyjaźń opisuje pewną relację między ludźmi, o tyle nie mówi nic na temat łączącego ich uczucia. Gdyby zapytać przyjaciół, jakie uczucie ich łączy, w większości wypadków poczuli by się zakłopotani. Być może odpowiedzieliby, że się lubią, ale czym wtedy przyjaciel różni się od kolegi? 
Pewnie jeszcze większe zakłopotanie wywołałaby podpowiedź, że tym, co ich łączy jest miłość. W każdym razie zakłopotanie, a nawet "psychiczny dyskomfort", budzą w nas "porywające przykłady miłości między przyjaciółmi" przechowane w literaturze staro-greckiej [Sowa: 44].

Wydaje się, że grecka philia jest określeniem i szerszym, i zdecydowanie mocniejszym od naszej przyjaźni [Sowa: 43]. Z jednej strony wskazuje na relacje łączące grupę ludzi, z drugiej opisuje także silną i intymną więź emocjonalną, jaka osoby te łączy. Odnosi się zatem do kręgu ludzi, którzy są nam drodzy i których uznajemy za swoich; jest wspólnotą doświadczenia, wspólnego spędzania czasu, wspólnych rozrywek i wspólnego roztrząsania problemów, jest przestrzenią altruzimu i troski o siebie, a także fascynacji pięknem, tak duchowym, jak i cielesnym [por. Sowa: 42, passim]. 
Philia nie jest tedy przeciwieństwem erosa, ale jego przedłużeniem i otwarciem.

***
Przez eros proponuję rozumieć tutaj sferę zakochania, pożądania i namiętności. 
Pełni ona ważną, choć ambiwalentną rolę w życiu człowieka.
Ambiwalencja ta wiąże się z faktem, że eros jest siłą potężną i gwałtowną; potrafi wstrząsnąć człowiekiem do tego stopnia, że prowadzi go do utraty samosterowności i moralnej autonomii. Człowiek, który pożąda, potrafi zaspokojeniu pożądania podporządkować wszystkie swoje decyzje, stając się zakładnikiem i niewolnikiem namiętności, podporządkowując się relacjom na wskorś egotycznym i interesownym.
Eros potrafi być jednak także siłą wyzwalającą i twórczą, a dzieje się tak wtedy, gdy przenika go philia.

(Post)chrześcijańskie koncepcje przyjaźni traktują ją zawsze jako więź czysto duchową, głównie intelektualną (zgodność myśli i ideałów, które budzą w nas zgodność uczuć). Klasycznie pojmowana philia nie wyklucza intymności uczuciowej i bliskości cielesnej, nie wyklucza także współżycia. Co więcej, nie widzi problemu w tym, by sfera erosa dotyczyła więcej niż dwójki ludzi, tak, jak philia łączyć może więcej niż dwójkę przyjaciół.
Wynika to z różnic w punkcie wyjścia etyki Greków i etyki Kościoła. 
O ile bowiem chrześcijaństwo pyta o to, co jest moralne i nie-moralne, Grecy pytają o to "jak powinniśmy żyć?". Niezbędnym elementem szczęśliwego życia jest dla Greków właśnie philia, przynosząca poczucie stabilności, bezpieczeństwa, bliskości, a także możliwości dzielenia się własną etyczną doskonałością. Grecy doświadczali philia nie tylko w kręgu własnej rodziny, a może nawet głównie poza nim, choćby dzięki zinstytucjonalizowanej pederastii czy licznym stowarzyszeniom (wojskowym, politycznym, religijnym)**. Wiedzieli także, że instytucje społeczne, jak małżeństwo, nie gwarantują istnienia intensywnych osobistych więzi, bez których życie staje się nieszczęśliwe i niepełne [Sowa: 22, 33]. 
Posiadali zatem takie doświadczenie miłości, które nie przesądzało o tym, ile osób może się kochać, i w którym wierność nie była tożsama z seksualną wyłącznością. 
Tak ujął to Kenneth J. Dover [246]:
"grecka kultura tym się różniła od naszej, że bez oporów akceptowała przemienność nastawień seksualnych człowieka, zaprzeczając implicite, jakoby takowa przemienność czy dwoistość stwarzała jakiekolwiek problemy jednostce czy społeczeństwu.

***
Sytuacyjność*** naszego poznania, rozumienia i wartościowania bardzo dobrze obrazuje Mozartowski Don Giovanni.

Dla współczesnego odbiorcy to opowieść o cynicznym uwodzicielu, który porwał się na lodowato czystą i dziewiczą Donnę Annę i który został za to przykładnie ukarany. Pozostałe bohaterki, a więc Donna Elwira oraz Zerlina, poza tym, że zajmują w hierarchii miejsce drugo- i trzeciorzędowe, to jeszcze ich perypetie są tylko dodatkowym potwierdzeniem słuszności poniesionej przez Giovanniego kary.

Dla Mozarta i jego współczesnych Don Giovanni to opowieść o cynicznym birbancie, który zasadził się na cnotę młodej wieśniaczki, po tym, jak nie zdobył cnotliwej (na pokaz?) Donny Anny i przy wtórze jęków mocno podstarzałej (wystarczy posłuchać, w jakim stylu utrzymał Mozart pierwszą arię Elwiry, by rozstrzygnąć kwestie wiekowo-dowodowe) i porzuconej przez niego kochanki. Miast tragedii mamy tu raczej plebejską farsę, której celem jest zabawienie i pouczenie (co bystrzejszej) widowni.

Wszelako w jednym i drugim przypadku Giovanni  to cynik, ktoś, kto mówiąc o tym, że kocha wszystkie kobiety, w rzeczywistości nie kocha żadnej. Alexandres Nehamas swym komentarzem do Platońskiej Uczty przekonał mnie jednak, że i to podejście uznać można za wyraz usytuowania i że w zależności od perspektywy Giovanniemu bliżej będzie bądź do zasługującego na naganę rozpustnika, bądź do opisywanego przez Platona filozofa.


Mozartowski Don Giovanni - ku mojemu zdumieniu - wiąże się z Platonem niemalże wprost. Chodzi tu - jak pokazuje Nehamas - o drobny fragment arii katalogowej. Leporello, śpiewając, iż jego Pan "u blondynek ma zwyczaj wychwalać łagodność, u brunetek - stałość, a u jasnowłosych słodycz" przywołuje fragment Platońskiego Państwa przepracowany (w duchu heteroseksualizmu) przez Lukrecjusza w jego De Rerum Natura. Platon, wyjaśniając kim jest filozof, pisze co następuje:

"Otóż trzeba ci będzie przypomnieć - zacząłem - albo i pamiętasz sam,że jeśli o kimś mówimy, że on coś kocha, to jeśli się słusznie tego wyrazuużywa, trzeba o nim powiedzieć nie to, że on w tym przedmiocie kochajedno, a drugiego nie, tylko że kocha wszystko?- Zdaje się - powiada - że trzeba mi przypomnieć, bo doprawdy, że niebardzo rozumiem.- Innemu by - odrzekłem - wypadało powiedzieć to, co mówisz, Glau­konie. A takiemu specjaliście od spraw miłosnych nie wypada nie pamię­tać, że wszyscy ładni chłopcy takiego, co lubi towarzystwo młodych ludzi  i zna się na miłości, skubią jak dobry kąsek i niepokoją go uważając, że są  godni zabiegów i kochania. A czy wy też tak samo nie robicie z ładnymi  chłopcami? Jeden dlatego, że ma nos perkaty, nazywa się u was pełen  wdzięku i chwalą go, u drugiego nos garbaty, więc mówicie, że ma w sobiecoś królewskiego, a jak taki pośredni, to się mówi, że szalenie proporcjonalny. Jak czarny, to, że wygląda po męsku; jak biały, to prosto od bogów po­chodzi. A ta cera złocistomiodowa? Myślisz, że ktoś inny stworzył ten wy­raz, a nie zakochany, kiedy szukał pieszczotliwych zwrotów, a nic mu to nieszkodziło, że kochanek był żółty, dość że pełen uroku? Słowem, wyma­wiacie się wszelkimi pozorami i na wszystkie tony śpiewacie tak, żeby nie odrzucić żadnego z tych, co kwitną i pachną.- Jeżeli ty - powiada - do mnie pijesz mówiąc o zakochanych, że tak ro­bią, to zgadzam się, bo mi idzie o tok myśli. [...]- A to też przyznaj, albo i nie; o kimkolwiek mówimy, że on ma namięt­ość do czegoś, u tego stwierdzamy pożądanie wszelkich postaci tego cze­oś, czy też jednych tak, a drugich nie?- Wszelkich - powiada. [tłum. W. Witwicki, fragmenty od 474 c].

Dalszy tok dyskusji kieruje sprawę ku Pięknu. Filozof, podobnie jak miało to miejsce w Uczucie, nabiera cech tego, kto dąży do Piękna samego w sobie, będąc człowiekiem erotycznym i rozpoczynając od ukochania piękna skrytego w ciele młodzieńca. Piszę o rozpoczynaniu, bowiem kochanek, o ile ma się okazać filozofem, nie może poprzestać na ukochaniu jednego ciała. Postrzegając piękno swojego paidika musi również dostrzec piękno skryte w ciałach w ogóle i je ukochać. Bez tego elementu nie będzie mógł dostrzec piękna duszy cenniejszego od zmiennego i przemijającego piękna ciała, by przejść dalej - jak komentuje Nehamas - do piękna prawi i instytucji i skończyć na kontemplacyjnych oglądzie Piękna samego. Zdaniem Nehamasa przechodzenie przez poszczególne etapy nie oznacza jednak utraty poprzednich: pragnienia nie wykluczają się, ale dopełniają doprowadzając do harmonii pragnienie płodzenia cielesnego i duchowego. Przykładem Nehamasa jest tu sam Sokrates, który nie tylko posiadał z Ksantypą dwójkę dzieci, ale związał się z Alkibiadesem w taki sposób, że ten zajmował niezbywalne i szczególne miejsce w jego życiu, pomimo że sam Sokrates "skłaniał się ku pięknym i zadurzonym, i nieustannie wśród nich się kręcił", będąc  - w praktyce - miłośnikiem wszelkich pięknych ciał [por. Uczta, 216 d]. Postępowanie to - co silnie podkreśla Nehamas - nie miało nic wspólnego z niewiernością. Nie oznaczało również, że Sokrates porzucał jednego chłopca dla innego. Nasze kulturowe przyzwyczajenia, by takie postępowanie zaliczyć w poczet nagannego, egoistycznego promiskuityzmu również spełzają na niczym - Sokrates nie jest bowiem skupiony na swoim prywatnym interesie, ale na płodzeniu w pięknie, które przynosi błogosławione owoce w życiu wszystkich zainteresowanych stron. Powtórzmy: nie odbiera również miejsca Alkibiadesowi, dochowując mu wierności na sposób, jaki dziś jest dla nas nie tylko do wyobrażenia, ale także do wysłowienia w sposób intersubiektywnie zrozumiały.

W opisanej powyżej optyce Don Giovanni przestaje być nieszczerym seksoholikiem, ale staje się filozofem, który nie dość, że szczerze miłuje piękno dostrzeżone w kobietach, to (jak sądzę) jest szczerze przywiązany do Donny Elwiry. Tę prawdę jego egzystencji zdaje się potwierdzać fakt, że spokojnie oddaje się pod sąd trybunału zwołanego przez  kulturę o obliczu stricte monogamicznym i chrześcijańskim. I choć skazany, jak kiedyś Sokrates, swym wyniosłym spokojem wychodzi z tego sądu tryumfatorem.
Gdyby dane mi było kiedyś (a chciałbym, żeby kiedyś tak było) inscenizować Mozartowskie arcydzieło, chciałbym wpisać je właśnie w takie ramy. Nie po to, by promować rozwiązłość czy usprawiedliwiać zdradę, ale po to, by postawić prowokacyjne pytania. I wcale nie aspekt praktycznego kochania wielu ciał wydaje mi się tu najważniejszy (wierzę, że odpowiednio wrażliwa i głęboka osoba może mieć potrzebę takich doświadczeń jednocześnie budując więzi życiowe z jednym, wybranym i "nieprzechodnim" partnerem czy partnerką). Ważniejsze wydaje mi się zafiksowanie naszej kultury na zdradzie duchowej. Zapytajmy sami siebie, na ile boimy się wolności osób, które kochamy, na ile lękamy się, że dostrzegając piękno w innych ludziach, zdarzeniach i przedmiotach przestaną dostrzegać nasze piękno? Zapytajmy, czy przypadkiem nie jest tak, że małostkowo chcemy zamknąć całość piękna tylko w ramach relacji dwójki ludzi, budując szklany klosz niepisanych zakazów i nakazów, a więc ograniczając przestrzeń życia? Będąc zazdrosnymi o przyjaciół, znajomych czy jednostronnie angażujące pasje?

***

Za Francesco Alberonim, chciałbym rozumieć philia jako etyczną postać miłości [Alberoni: 39, Sowa: 44]
Oznacza to dla mnie, że miłość jest cnotą, do realizacji której człowiek powinien dążyć. 
Przez cnotę rozumiem "doskonałość w wykonywaniu właściwej sobie funkcji" [Sowa: 12], maksymalne natężenie tkwiących w człowieku możliwości, które realizują się w czynie, w działaniu. 
Idąc za Starożytnymi chciałbym także postrzegać miłość poza opozycją altruizm - egoizm. Opozycja ta jest, moim zdaniem, produktem cywilizacji chrześcijańskiej, który doprowadził do głębokiej deformacji obrazu człowieka i pod nazwą pokory wpędził ludzi w nerwice, kompleksy, lęki i frustrację.
W moim przekonaniu philia jest cnotą zarazem indywidualną, jak i wspólnototwórczą.
Jest cnotą indywidualną, jako że stanowi niezbędny element troski o samego siebie, przynosi poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa, pozwala na budowanie pozytywnego obrazu samego siebie. Poprzez to staje się źródłem altruzimu i budowania wspólnoty - przy założeniu, że cnota realizuje się w czynie, autentycznie "bogaty" człowiek nie może nie dzielić się swoim bogactwem.

Uważając ideał powszechnej życzliwości za trafny i wart praktykowania sądzę, że philia nie może łączyć wszystkich ludzi, choć nie jest zawężona do dwójki osób.
Tak silna, stabilna i intymna więź powstaje bowiem w sposób, którego nie da się praktykować ze wszystkimi. Elementem koniecznym jest tu wspólne spędzanie czasu, dające szansę na doświadczenie bliskości intelektualnej, uczuciowej i fizycznej.
Tym, co konstytuuje doświadczenie philia są dla mnie także: megalopsychiaparrhesia, stałość, wzajemność, równość i wolność.

Megalopyschia, wielkoduszność, rozumiana jest jako słuszna duma, czyli zdrowy, maksymalnie nieuprzedzony ogląd samego siebie. Człowiek rozpoznawszy swoje cnoty (atuty) posiada do siebie rozsądne zaufanie (co pociąga za sobą dystans i poczucie humoru), zna swoją wartość i pielęgnuje poczucie honoru. Nikim nie gardzi, ale też nikomu nie schlebia, nie potrzebuje poklasku, ale aktywnie zabiega o swoją cześć i ją chroni.

Parrhesia to inaczej szczerość czy prawda bycia. Jest przeciwieństwem pochlebstwa, które wprowadza człowieka w relacje oparte na dominacji i interesie. Wyklucza także sztuczki retoryczne, służące nie tyle budowaniu relacji, ile prowadzeniu gry z innymi ludźmi. Parrhesia odsłania ten wymiar miłości, którego stawką jest prawda. Człowiek szczery żyje tak, jak mówi, jego osobowość jest prosta, a kierujące nim wartości stabilne. Parrhesia to także umiejętność mówienia prawdy tak, by ta nie stała się szantażem, by nie zawłaszczała, by pozwalała słuchającemu obejść się bez tego, co mówię, a więc by traktowała go jako osobę samodzielną w decyzjach, uczuciach i przekonaniach [por. Foucault].

Stałość jako cnotą, która - w moim odczuciu - może zastąpić wierność, nazbyt związaną z monogamicznym i zseksualizowanym rozumieniem relacji międzyludzkich. Oznacza ona "złoty środek" między uporem a niestałością. Upór i niestałość wykluczają miłość, są bowiem źródłem zniewolenia. Upór krępuje osobę, której nie pozwalamy zredefiniować relacji. Niestałość jest służeniem zmiennemu pożądaniu, osoba niestała traktuje drugą osobą tylko jako źródło zaspokojenia. Stałość oznacza towarzyszenie sobie w trudnościach i pomimo trudności, zmaganie się o najlepszy i najbardziej satysfakcjonujący kształt łączących nas więzów, trwałą obecność w życiu, wiarygodność składanych obietnic i deklarowanych wartości.

Te trzy cnoty połączone z wzajemnością tworzą fundament miłości.
Formują bowiem samosterownego człowieka, którym nie kieruje wewnętrzny przymus związania się z innymi, ale który wchodzi w relacje, dlatego że tego pragnie, acz nie przymusza nikogo do kochania. Formują także człowieka, który widzi w innych swoich pratnerów - rozpoznając swoje bogactwo, rozpoznaje także swoje braki; podobnie ma się rzecz w ocenie innych, z którymi może się sobą dzielić, i dzięki którym może się ubogacać. Nie krępuje też innych oczekiwaniami ponad miarę - wie, że każdy jest inny, inna zatem będzie "wymiana" pomiędzy każdym z przyjaciół, odmienne będą uczucia i różnorodne kształty relacji.
Wszelako we wszystkich realizować się będzie pożądanie i ukochanie piękna. Choć różne będą formy bliskości
Myślę także, że philia zaczyna się od miłości samego siebie: tak jak kształtujemy autorelacje, tak kształtować będziemy również relacje z innymi. 


__________
*Rozważanie to miałem przyjemność i zaszczyt przedstawić wczoraj na I Ogólnopolskim Spotkaniu Osób Poliamroczynych. Dziękuję Grzegorzowi i Maji za zaproszenie i przyjęcie, Krzysztofowi i Jadze za towarzyszenie w drodze (i nie tylko), Monice za świetny warsztat i ciepło osobiste, a wszystkim za spędzony czas i owocną dyskusję.

**Lęk Kościoła przed miłością pojmowaną jako philia, a więc relacją stabilną, silną i intymną, angażującą psychofizyczną jedność człowieka widać dobrze w niechęci Kościoła do wszelkich opartych na takich więzach instytucji. Demonizowanie sfery erosa, redukowanie bliskości do seksualnego użycia, a dyskrecji i intymności do spiskowania i zagrożenia fatalnie odbiło się na choćby na templariuszach, mniejszościach seksualnych,  obecnie na poliamorystach. Symptomatycznie przejawia się także w nastawieniu Kościoła względem sztuki królewskiej. 

***Przypominam tu swój opublikowany już post.


Bibliografia:
F. Alberoni, O przyjaźni, tłum. M. Czerwiński, Warszawa 1994.
Ibn Arabi, Traktat o miłości, tłum. J. Wronecka, Warszawa 2010.
K. J. Dover, Homoseksualizm grecki, tłum. J. Margański, Kraków 2004.
M. Foucault, Hermeneutyka podmiotu, tłum. M. Herer, Warszawa 2013.
A. Nehamas, Bo tylko tam życie człowieka warte jest życia: w kontemplacji samego piękna, tłum. G. Czemiel, [w:] Platon, Uczta, tłum. A. Serafin, Warszawa 2012.
Platon, Uczta, tłum. W. Witwicki, wydania różne.
J. Sowa, Między erosem i arete. Przyjaźń w etyce Platona i Arystotelesa, Łódź 2009.

piątek, 20 września 2013

PAWEŁ DURAJ W "OGRODZIE SZTUKI"

Jerzy Braun jest myślicielem w wielu istotnych kwestiach zupełnie mi obcym (nie podzielam zwłaszcza jego poglądów społeczno-polityczno-religijnych). Żal mi jednak, że poza wąskim gronem osób jego postać i jego dorobek poszły w zupełne zapomnienie. Myślę zwłaszcza o Braunowskiej koncepcji estetyki, zupełnie unikalnej zarówno na tle filozofii sztuki uprawianej w Polsce, jak i na świecie. 
Złwaszcza dzisiaj, gdy tryumfy święcą kolejne ucieleśnienia "instytucjonalnej teorii sztuki", gdy rozpędu nabiera neuroestetyka, gdy wszystko staje się po wielokroć zdekonstruowane, upolitycznione, uwikłane w cele pragmatyczne, metafizyka sztuki, rozwijana przez Brauna, wydaje się zarazem anachroniczna i niezbędna.

O Braunie piszę nieprzypadkowo. Wspomnienie jego koncepcji dopadło mnie wczoraj w Konstantynowie Łódzkim, gdzie w Galerii "Ogród Sztuki" odbył się wczoraj wernisaż prac Pawła Duraja.



Duraj jest artystą dobrze rozpoznawalnym. Zajmuje się grafiką (linorytem), malarstwem, książką bibliofilską. Ma na koncie circa trzydzieści wystaw indywidualnych, a jego prace zdobywały nagrody.
Mimo pokaźnego dorobku wystawa w Konstantynowie jest szczególna. Duraj po raz pierwszy zgodził się na to, by w ramach jednej prezentacji pokazać i swoje grafiki, i swoje obrazy. W rezultacie na niewielkiej przestrzeni "Ogrodu Sztuki" zebrano prawie pięćdziesiąt prac, w przypadku malarstwa o dużym formacie, pozwalając odbiorcy na w miarę pełne zapoznanie się z dorobkiem artysty. Warto podkreślić, że odbiór prac został ułatwiony dzięki ich starannemu wyeksponowaniu. Układ wystawy jest dobrze przemyślany - prace następują po sobie w dobrym rytmie i dobrze ze sobą korespondują. Nie przeszkadzają także umieszczone pod nimi podpisy, dobrane do wielkości grafiki czy obrazu, nienachalne, ale widoczne.


Duraj jest artystą, który nie uległ prądom konceptualnym czy abstrakcyjnym. Jego prace są figuratywne i realistyczne
Choć - w odniesieniu do sztuki po impresjonizmie - nie przepadam za realizmem i figuratywnością, Duraj należy do wąskiej grupy plastyków, których prace estetycznie i artystycznie mnie przekonują.

Piszę o grupie. 
Obok Duraja należą do niej Balthus, Jerzy Nowosielski czy Jacek Świgulski.
Tym, co ich łączy, jest przekonanie o istnieniu równoległego, duchowego świata, do którego możemy wejrzeć za pomocą obrazu.
Malarstwo jest tedy aktywnością na wskroś poznawczą, którą można rozpatrywać pod kątem przekazywanej przez nie prawdy.
Dzieło plastyczne z kolei jest ikoną - oknem, które poprzez materię świata pozwala wejrzeć w jego duchowy rewers. 

Zdaniem Duraja tym, co szczególnie uprzywilejowane, jest ciało, zwłaszcza ciało kobiety. Odsłaniana w jego pracach nagość nie posiada wymiaru pornograficznego. 
Durajowi blisko jest tu do Nowosielskiego, który pojmuje nagość jako wyraz tajemnicy, jako wyprowadzenie odbiorcy na pustynię, by w ciszy i samotności poszukał tego, co nagość przywołuje, a co wydaje się na co dzień nieobecne.
Jednym z wymiarów tej tajemnicy - znów w zgodzie z Nowosielskim - jest to, że każdy z nas jest trochę kobietą i trochę mężczyzną. Mówi o tym obsesyjnie powracający u Duraja motyw przenikania się postaci, androgeniczności, która, jeśli wierzyć teologom prawosławia, było doświadczeniem człowieka w stanie rajskim. 


Jeśli przedkładam grafiki Duraja nad jego obrazy, to dlatego że w moim odczuciu lepiej skupiają tajemnicę. W ich eliptycznej, ale precyzyjnej formie, widzę więcej napięć, budowanych nie tylko poprzez formę, ale także poprzez kolor. Wiele napięć rodzi się w nich z minimalnej różnicy w odcieniu barw, często ściera się na nich czerń z bielą. Gdy trzeba Duraj wprowadza także rdzawą czerwień, przypominającą w odcieniu barwę nienatlenionej krwi. Tak jest w przypadku Nieba liści, pysznego pejzażu ewokującego smutek piękna, odsłaniającego wspaniałość przemijania. 
Tak jest także w przypadku linorytu nazwanego Ona. Nałożenie na kobiecą postać rysunków zwierząt kojarzących mi się z malunkami z  Lascaux zmusza do zastanowienia nad tym, co najbardziej pierwotne w naturze człowieka.
Z obrazów najbardziej ujeły mnie dwa - Miłość oraz Empirium
Podobnie do grafik zbudowane są na napięciach między barwami, wolne są on wprowadzonych na płótno napisów. Ich przekaz jest czysty, przez co bardzo silnie oddziałujący.
Zatrzymałem się na dłużej także przy płótnie Ziemia (z cyklu obrazującego cztery żywioły), gdzie kobiece ciało, czy to spowite snem, czy śmiercią, wprowadza w (s)pokój, płodność żywiołu, w którym wszystko odradza się poprzez przemijanie.


Pisząc o Duraju nawiązywałem do Nowosielskiego. To trop poddany przez Duraja i komenatatorów jego twórczości, także w starannie przygotowanym folderze towarzyszącym wystawie.
Duraj pisze o prawosławiu w kontekście entelechii, które chce uobecniać w swoich pracach. 
Do Nikołaja Bierdjajewa odwołuje się Wiesława Przybyło-Cieślik, komisarz wystawy, w zamieszczonej w folderze nocie.
Napis ikona pojawia się na jednym z eksponowanych na wystawie płócien.

Ze względu na liczne duchowe powinowactwa spojrzenie na chrześcijański Wschód jest jak najbardziej trafione. Nie widać go jednak w pracach Duraja, które są na wskroś Zachodnie i - jak sądzę - potrzebują nieco innej egzegezy. Ta potrzeba nasunęła mi na myśl metafizykę sztuki Brauna, jako perspektywę człowieka Zachodu, zdającego sprawę z doświadczenia tych samych tajemnic, które Nowosielski mógł obrazować mocując się z kanonem ikony.

Dla Brauna* sztuka jest po prostu metafizyką, jest bowiem aktem "rodzenia rzeczywistości", niewyczerpanym i nieograniczonym procesem przekształcania niebytu w możliwość. Oczywiście, bycie twórczym przysługuje w takiej perspektywie najpełniej Absolutowi, którego twórczość znajduje wyraz w stwarzaniu świata. W Prawo Stwarzania wpisuje się jednak także człowiek-artysta, który poprzez kreowanie piękna dąży do osiągnięcia pełni świadomości. 

"Akt stwarzania sam w sobie, czyli Absolut, zjawia się z perspektywy świata (stworzenia) jako konieczność warunkująca a priori wszystko, co istnieje. Stwarzając świat, Absolut odsłania się jako Słowo, wolne, mocowładne „stań się!”. Ów akt stwórczy, jako doskonale wolny, jest dziełem Łaski, „zaproszeniem” do uczestnictwa w jego (Absolutu) niewarunkowym trybie istnienia. Owocem Łaski jest wirtualna zdolność osiągania przez podmioty myślące relacji transcendentalnej z Absolutem, a nieuchronne w tym wypadku stwierdzenie znikomości własnego bytu w środowisku kosmicznym (horyzont Pascalowskiej „wątłej trzciny”) otwiera nieuchronnie problem transcendentny życia wyższego i niezniszczalnego. Absolut staje się ideałem rozumu względnego, który chce się wywikłać z obiektywnie danej wielości, cząstkowości i złożoności, a ująć się w funkcji jedyności, pełni i niezłożoności. Momenty, w których to się udaje, są właśnie aktami ponadindywidualnego podmiotu noumenalnego, który zaczyna przejawiać w ten sposób swą obecność i moc twórczą. Rodzi się problem adekwatnej odpowiedzi jaźni na akt stwórczy Absolutu – Słowa**

Sztukę pojmuje Braun jako dynamiczny proces, którego podstawą jest zużytkowany "świadomie i celowo własny wstrząs egzystencjalny i myślny danej osobowości",  jako czynność "aktualizująca siły, przerastające swym przeznaczeniem świat stworzony, służące bowiem do wyrażenia Niewyrażalnego i zrozumienia Niepojmowalnego, tzn. ukrytej w naszym podmiocie noumenalnym istoty wnętrznej Absolutu" [J. Braun, Krytyka Rozumu Twórczego]***.
Oczywiście, żadne gotowe dzieło nie może w pełni sprostać tej intencji, dlatego artysta wyraża się w swych dziełach wciąż na nowo. 

***
Jeżeli czegoś sobie życzyłem przechadzając się między pracami Duraja to... oddechu. 
Jakom rzekł - wystawa jest bardzo dobrze rozplanowana. Ale przy niewielkich rozmiarach Galerii prace musiały zostać mocno zagęszczone.
"Ogród Sztuki" odwiedziłem po raz pierwszy, ale nie po raz ostatni. Wystawa Duraja, a także inna aktywność artystyczna i edukacyjna, powodują bowiem, że jest to miejsca bardzo atrakcyjne.
Pełni także ważną funkcję społeczną - wkomponowane w kompleks Galerii Konstantynowskiej przełamuje monopol sklepów i restauracji na definiowanie przestrzeni, wpisuję sztukę w codzienność, a codzienność w sztukę, zachęcając - jak londyńskie Promsy - do wstąpienia każdego, kto znajdzie się w pobliżu, nawet, jeśli niesie zakupy i nie spełnia wymogów dawnego dress code'u. 
Artystyczna odwaga - a była potrzebna choćby po to, by nie wystraszyć się cieżąru gatunkowego wystawy Duraja - i pomysł na miejsca to atuty, które winny uczynić "Ogród Sztuki" oczkiem w głowie lokalnych władz. 
Także w kwestii powiększenia przestrzeni Galerii, co wydaje mi się możliwe. 
I czego prowadzącym Galerię szczerze życzę!


Paweł Duraj, Malarstwo-Grafika, wystawa w Galerii "Ogród Sztuki" przy ul. Jana Pawła II w Konstantynowie Łódzkim, 19.09-18.10.2013.


_____________
Ilustracje Androgyn, Ona, Miłość, Zakochani z Chartre publikują za zgodą Autora [duraj.art.pl].

*Koncepcję Brauna omawiam za: J. Bartyzel, Estetyka kreacjonistyczna Jerzego Brauna.
** J. Bartyzel, loc. cit.
*** Cyt. za: J. Bartyzel, loc. cit.

sobota, 14 września 2013

CZŁOWIEK ŁĄCZENIA I KRYTYCZNEGO PODEJŚCIA DO ŚWIATA. O POTRZEBIE POWROTU DO CNOTY

Mądry Blaise Pascal przestrzegał, że les extremes se touchent.
W myśl tej zasady istnieje zasadnicze powinowactwo między postrzeganiem dzisiejszego świata w kategoriach klęski, załamania, porzucenia wartości, dehumanizacji a postrzeganiem go jako bezproblemowej afirmacji wielości, użycia, jednostkowych prawd czy dóbr.
Ważne staje się więc pytanie, jak mówić o dzisiejszym świecie, by uniknąć tych skrajności? Jak mówić mądrze, nie okopując się w twierdzy tego, co minione, i nie wykorzeniać się w afirmacji wszystkiego, co jest zaprzeczeniem przeszłości?

Jednen z możliwych sposobów wyjścia z tego impasu znaleźć można w opublikowanej wczoraj desce
Jej Autor nie ma wątpliwości, że żyjemy w dobie kulturowej transformacji:

"Żyjemy w epoce zmiany, to właśnie dziś, po raz pierwszy w historii ludzkości jesteśmy obserwatorami niesamowitego przyspieszenia zdobywania wiedzy, przemian społecznych.

Każdy z nas w ciągu miesiąca spotyka tyle nowych osób, ile nasi przodkowie spotykali w czasie całego życia.

W jednym miesięczniku dowolnego czasopisma naukowego mieści się tyle informacji, ile w średniowieczu trzeba było opanować przez całe życie…

Nasz mózg jest zmuszony coraz częściej filtrować dochodzące bodźce, inaczej byśmy postradali rozum. Nie jest już możliwe analizowanie każdej przychodzącej do nas informacji, zdobyć wystarczającej ilości danych, aby zawsze podejmować właściwą decyzję, zrealizować wszystkie zaległe zadania, które zostawiliśmy sobie na później. „Tak jak było, już nigdy nie będzie. Niestety, albo właśnie stety. Coraz częściej zdarza nam się jednak, jako społeczeństwo filtrować także wartości, które z zasady powinny pozostać uniwersalne. [...]

Jesteśmy ostatnią generacją starej cywilizacji, a zarazem pierwszym pokoleniem nowej. Dlatego wiele naszych osobistych lęków, niejasności i uczuć zagubienia rodzi się z konfliktu, który rozgrywa się w nas samych i w instytucjach naszego życia.

Jest to konflikt pomiędzy umierającą cywilizacją drugiej fali a wynurzającą się cywilizacją, która domaga się dla siebie miejsca.

To rodzenie się nowego świata, moszczeni sobie miejsca pośród starego porządku, jest tym, co według Autora winniśmy dotrzegać i rozumieć. Rozumienie pozwoli nam bowiem odkryć sens za tym, co w starym porządku wydaje się sensu pozbawione. 
Poprzez żmudny wysiłek, wspólnotową pracę wykuwania znaczeń, pozwoli przybliżyć nam cel, kierunek i drogę, z którymi winniśmy związać naszą aktywność indywidualną i społeczną. 

***
Myślę od wczoraj nad tymi słowami. Wielu mogą wydać się wyrazem naiwnej wiary w rozum czy rozumienie, we wspólnotę szlachetnych ludzi zmieniających siebie i świat poprzez wysiłek poznawczy.
Nawet jeśli zgodzić się z taką konstatacją, to takiej "naiwności" bardzo nam dziś brakuje. Zbyt mocno - moim zdaniem - oddzieliliśmy od siebie porządek poznania i działania, prawdy i dobra. Zbyt jednoznacznie utożsamiliśmy poznanie z działaniem instrumentalnym, którego jedynym celem jest schlebianie naszym konsumenckim potrzebom. 

Zastanawiając się nad treścią deski moje myśli pobiegły w kierunku trójki bliskich mi autorów - Michela Serres'a, Arystotelesa i Marii Kostyszak.

Serres w literacko wyrafinowany i szlachetnie prosty sposób od lat przypomina, że człowiek jest przede wszystkim sumą swoich możliwości. Nie rodzi się jako jednostka o zadanym charakterze, ale jako niezrealizowana potencja - to relacje, te, na które jest skazany i te, które świadomie wybierze, sytuacje, w których się znajdzie, stosunek do samego siebie, są sposobem, w jaki wykuwa swoje oblicze
W Serres'owskiej antropologii jest wiele z Arystotelesa - zbiega się tu indywidualna praca nad sobą, ethos pojmowany jako charakter miejsca, w którym człowiek żyje, znajdujący odzwierciedlenie w tym, kim człowiek może się stać. Wreszcie pokazanie dynamizmu tworzenia siebie jako pobudzania potencji, jako nabywania cnoty, którą po latach kryzysu należy przywrócić naszemu słownikowi.
Źle bowiem się stało, że cnotę zaczęłiśmy rozumieć zasadniczo jako brak seksualnej inicjacji, ewentualnie jako rygorystyczne przestrzeganie instytucjonalnie zakreślonych norm postępowania.

Źródłowa dla naszej kultury tradycji pojmowała cnotę jako trwałe usposobienie człowieka, jako szczytowne natężęnie jego twórczych cech, zarazem praktycznych, jak i intelektualnych. Nic dziwnego, że tak pojmowane cnoty podlegają rozwojowi, a ich ukształtowanie wymaga czasu. W tym także wyzwań czy dylematów, z którymi należy się zmierzyć (rozumiejąco!), a nie uciekać od nich drogami na skróty. Wymaga także inicjacji - tej służyła w kulturze greckiej instytucja pederastii, którą zakażeni wirusem seksu traktujemy tylko przez pryzmat seksualnego użycia, a która była zrytaulizowaną formą edukacji.

***
Wśród cnót, które potrzebne są współczesnemu człowiekowi, widziałbym zwłaszcza roztropność, wielkoduszność, tzw. wielki gest, mądrość, umiarkowanie, męstwo, sprawiedliwość, umiejętność zabawy i dowcip, a nade wszystko przyjaźń.

Roztropność "jest nawykiem używania rozumu w sprawach możliwych, aby osiągnąć dobro, uniknąć zaś zła, wszystko zaś w celu zapewnienia sobie szczęśliwego życia".

Wielkoduszność to świadomość własnej wartości. Pozwala ona na zachowanie wolności czy niezależności - człowiek wielkoduszny bowiem nikim nie gardzi i nikomu nie schlebia, nie potrzebuje ludzkiego poklasku, ale zabiega o własną cześć i jej broni.


Wielki gest wiąże się ze szczodrością - szczodrość jest umiejętnością rozsądnego dzielenia się swoimi dobrami z tymi, którzy ich potrzebują, wielki gest natomiast jest umiejętnoscią właściwego łożenia na sprawy publiczne. 


Mądrość to wiedza na temat niezmienników świata, zdolność do bezinteresownej kontemplacji, wypracowywana na żmudnej i trudnej drodze intelektualnego poznania.

Umiarkowanie dotyczy rzeczy, które pragniemy. Powinno być ono uporządkowane, co znaczy, że dane miejsce i czas pozwalają zasadnie (rozumnie) pragnąć określonych rzeczy.

Męstwo to umiejętność rozsądnego, czyli wolnego od dezynwoltury stawiania czoła problemom i walki o trudne dobro.

Sprawiedliwość wiąże się z jakością życia społecznego. Polega, mówiąc z grubsza, na równości obywateli względem prawa bez względu na miejsce, jakie zajmuje on w hierarchii (władca tedy nie jest postawiony ponad czy poza prawem, ale staje się stróżem prawa).

Umiejętność zabawy i dowcip są cnotami, które kształtują naszą zdolnosć bycia z innymi. Zabawa z jednej strony przygotowuje człowieka do zajęć w życiu dorosłym. Z drugiej, pojmowana jako sztuka konwersacji, spotkania ze znajomymi na właściwym poziomie moralnym i intelektualnym, opartym także na dowcipie, czyli umiejętności zachowania stosownego dystansu.

Cnotliwe życie wieńczy przyjaźń, będąca zarazem spoiwem nieutylitarnych relacji między jednostkami, jak i spowiem więzi wspólnotowych.

***
Klasyczne spojrzenie na człowieka trzeba, moim zdaniem, uzupełnić o jeszcze jedną cnotę - stałości. Arcyciekawy tekst poświęciła jej Karolina Maria Kasperkiewicz (Roczniki Filozoficzne 1958).
Pisze ona, że na gruncie etyki klasycznej, o stałości mówić możemy w trojakim znaczeniu:
(a) jako składniku "każdej dojrzałej cnoty",
(b) jako "dyspozycja woli, która nie opanowuje całkowicie uczuć, lecz umacnia wobec nich władze umysłowe",
(c) jako "cnota moralna, usprawniająca człowieka, by pod wpływem uczuć nie odstąpił od dobra moralnego". 
Stałość jako cnota jest złotym środkiem między uporem a niestałością, pozwala przekroczyć uczucie zniechęcenia, chroni tożsamość człowieka "w najtrudniejszych sytuacjach życia ludzkiego".

***
Rzecz jasna należy zastanowić się nad tym, jakie konkretne zabiegi paidetyczne pozwalają w naszych czasach ukształtować wskazane powyżej cnoty.
Zgadzam się z Autorem deski, że możliwe jest to raczej wewnątrz wspólnoty niż samotnie, choćby dlatego że wspólnota pozwala zachować czujność m. in. wobec wszelkich miraży "ukończenia pracy", zbytniej wiary "we własną doskonałość i nieomylność".

Myślę także, że kształtowanie cnót, o którym deliberuję, ma w naszych czasach dodatkowy cel. Zwraca na niego uwagę właśnie Kostyszak.
Celem tym jest chronienie doświadczenia czasu i chronienie potencjalności języka

Chronienie doświadczenia czasu wiąże się ze świadomością, że "czas nosimy w sobie", że to w nas "przebiegają wszystkie parametry ontologiczne", że to, co dawne łączy się w nas i zapowiada to, co nowe.
Nosząc w sobie czas, nosząc tradycję i nosząc nowy świat skazani jesteśmy na bycie uważnymi. Idzie o to, by nie uciekać od tego, co trudne, a także o to, by zbyt łatwo nie potępiać trudności. Naszym zadaniem jest mężne nasłuchiwanie, poszukiwanie tego, co dobre, w tym, co trudne, próba odsłonięcia takich działań, które pozwolą przetransformować zło, niepokój czy dyskomfort w kierunku świata rządzonego przez doskonalszy kształt przyjaźni, a więc także wolności i równości.

Aby tego dokonać, musimy rozumieć - rozumiemy zaś poprzez język. Musimy zatem poddawać jego znaczenia ostrożnemu badaniu, szukać skamielin, które nie pozwalają uchwycić nowości, przekształcać go tak, by otwierając jednocześnie nie wyzbywać się tradycji. Musimy pozwalać mówić prawdzie, która zawsze jest nowa, ale nigdy nie jest nowa w całości.

***
Myślę, że człowiek dzisiejszych czasów musi być człowiekiem łączenia i krytycznego myślenia.
Kwestionując i podważając musi łączyć: być jednocześnie indywidualny i społeczny, tradycyjny i awangardowy - jak pisał Serres.
W kształtowaniu człowieka na dzisiejsze czasy pomocne jest adagium z Ewangelii, podług którego ojciec wcyiąga ze skarbca rzeczy stare i nowe - bo w sercu starego złożone są zawsze ziarna tego, co świeże, inne, niepokojące. 

czwartek, 12 września 2013

MIĘDZY TEILHARDYZMEM A ZBRODNIĄ, CZYLI FILOZOFIA W KRYMINALE. O NOWEJ POWIEŚCI MARKA KRAJEWSKIEGO

Mój czytelniczy romans z książkami Marka Krajewskiego zaczął się od Rity Baum. Zamieszczone w niej teksty zachęciły mnie do tego, by sięgnąć po książki, których bohaterem jest Eberhard Mock.
I nie pożałowałem swojej decyzji - od tamtej pory pilnie śledzę publikacje Krajewskiego, które ujmują mnie elegancją języka, inteligentną konstrukcją oraz bogactwem szczegółów oddziałujących na zmysły (ileż w tych powiściach zapachów potraw, ile elementów, oddających atmosferę podwórek, piwnic, kloak, parków, klatek schodowych..!). Muszę jednak przyznać, że książek Krajewskiego nie mogę czytać "pod rząd" - zestawione ze sobą wykazują sporo podobieństw, co nie jest zarzutem - podobnie ma się rzecz choćby z Agathą Christie. Po prostu autor nie może przestać być sobą.
Niemniej...

Niemniej najnowsza powieść Krajewskiego (W otchłani mroku) jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Co więcej - od dawna żadna powieść nie sprawiła mi tyle czytelniczej satysfakcji.
Odnaleźć tu można wszystkie najlepsze cechy stylu Krajewskiego: szkatułkowość narracji, zręczne przeplatanie planów czasowych, zgrabną intrygę, szlachetność frazy, plastyczność opisów etc.
Odnaleźć możemy także coś, czego we wcześniejszych kryminałach nie było - stawiane z niezwykłą intensywnością pytania filozoficzne.

***
Bo też głównym bohaterem tej powieści jest filozofia.
Swoją opowieść rozpoczyna Krajewski od spotkania filozofa Wacława Remusa, pomysłodawcy Lyceum Subterraneum, z biologiem Małgorzatą Olszowską-Biedziak. Remus stara się przkonać Olszowską-Biedziak do tego, by została w jego szkole profesorem historii naturalnej. Z kolei ona uzależnia swoją decyzję od poznania motywów stojących za powołaniem liceum wyłącznie męskiego, w którym ma być jedyną nauczycielką.

Zasadnicza część książki dotyczy dwojga bohaterów - Mieczysława Stefanusa oraz Henryka Murawskiego.Połączyła ich wspólna obozowa przeszłość - obaj byli więźniami Auschwitz -, a następnie niechęć wobec sowietyzacji Polski. W ramach działań antyreżymowych powołali oni do życia Gymnasium Subterraneum, działającą "w podziemu" szkołę, w której nauczali nieskażonej ideologią sowiecką humanistyki, wpierw greki, łaciny i historii, a następnie - gdy działałność szkoły stała się mocno zagrożona -  filozofii.

Stefanus pokazany jest jako zwolennik "filozofii naukowej", autor patodycei, czyli teorii odsłaniającej sens cierpienia i ewolucję świata ku dobru. Jest on zwolennikiem myśli Pierre'a Teilharda de Chardin (z którym koresponduje), którego filozofię Krajewski wykorzystał do zbudowania intelektualnego portretu swojego bohatera (przekonanie o tym, że współpraca i jednoczenie oznaczają ewolucję ku dobru, odwoływanie się do aparatury biologicznej i matematycznej, pokazywanie zła jako czynnika motywującego ewolucyjny rozwój itd.).
Murawski z kolei jest wyznawcą poglądu o absurdalności świata, antyteistą, retorem skłonnym apelować w swoich wystąpieniach do emocji i uczuć raczej, niż do zimnego ratio.

Oczywiście, podejście Murawskiego znajduje szerszy oddźwięk społeczny.
Oczywiście, poglądy Stefanusa wydają się absurdalne w świetle dokonujących się na jego oczach aktów przemocy.
Krajewski bardzo zręcznie wybrał najczulszy punkt teilhardyzmu - koncepcję zła jako "odpadu i motoru ewolucji" - by zbudować wokół niej opowieść prawdziwie kryminalną.

Pomimo jawnych słabości "teilhardowskiej filozofii" Stefanusa, Krajewski pokazał w tej postaci siłę, która drzemie w ludziach zdolnych żyć i poświęcić się dla idei. Przypomniał o tym, że filozofia, a szerzej rozwój intelektualny, więc także edukacja, są drogą rozwoju tożsamości i osobowości, a szczerość postępowania na tej drodze z całą mocą może oddziaływać na innych.
Lust but not least  - pokazał także niebezpieczeństwa, które kryją się w nazbyt emocjonalno-literackim uprawianiu refleksji i wykładaniu własnych poglądów: efektowność i efektywność może służyć tu manipulacji, a gładkość słów przykrywać najbardziej ciemne potrzeby niegodne filozofa (o tym, co filozofa niegodne, Krajewski zresztą - przywodząc Kanta - kilkakrotnie na kartach książki przypomina!).

***
Racjonalność, rozwój, ideały, filozofia, humanistyka - Krajewski pokazuje, jaki wpływ mają one na jakość i sposób życia. Szlachetność Stefanusa - przeciwstawiona hipokryzji i zakłamaniu Murawskiego - potrafi przerobić wewnętrznie Edwarda Popielskiego, znanego z wcześniejszych powieści (eks)policjanta, niestroniącego od brutelnych metod śledczych, alkoholu i seksu.

Książka Krajewskiego jest też apelem o to, aby taką wymagającą, humanistyczną edukację przywrócić w naszym kraju.
Remus mówi na początku powieści:
"– Sytuacja jest groźna. – Zauważył to i zgasił uśmiech. – Polska oświata obumiera. Matura straciła swe znaczenie. Jest byle jakim sprawdzianem, który byle kto zdaje. Absolwenci tak zwanych liceów nie potrafią się skupić, nie potrafią składnie pisać ani mówić. Historię spycha się na margines. W odróżnieniu od francuskich czy niemieckich szkół średnich w naszych nie ma miejsca dla filozofii, logiki i łaciny. Projekt Lycaeum Subterraneum jest reakcją na to obumieranie. Chcemy ocalić choćby garstkę młodzieży. Dajemy jej najlepszych nauczycieli w tym mieście, ludzi wszechstronnych, którzy mogą być mistrzami. Takimi jak pani profesor.
***
Oczywiście, do tego i owego można się przyczepić.

Czytelnicy Teilharda wiedzą doskonale, że jego filozofia jest tyleż naukowa, co literacka (może nawet bardziej literacka niż naukowa), co mocno problematyzuje opozycję stosowaną przez Krajewskiego [zainteresowanych odsyłam do swoich dawnych tekstów o Teilhardzie, dostępnych w Hybris nr 3 oraz nr 7].

Podobnie problematyczne wydaje mi się połączenie zainteresowania Foucault'em, Lacan'em, Derridą czy Deleuze'em z byłymi polskimi funkcjonariuszami filozofii marksistowskiej. Uwaga, że Murawski-Zinowiew, za doby PRL powieściowa szara eminencja i dyrektor wrocławskiego Instytutu Filozofii, plagiator i jedna z bardziej nieciekawych kreatur wykreowanych na kartach książki,  "przebranżowił się, wzorem innych marksistów, albo w znawcę estetyki, albo w egzegetę Foucaulta, Lacana, Derridy, Deleuze’a i innych producentów mętnej filozofii literackiej…" niepotrzebnie deprecjonuje myśl ważnych myślicieli współczesności i niepotrzebnie wspiera ideologiczny podział rodzimego środowiska akademickiego.

Nie przekonuje mnie również używana w powieści forma "grafologini" - bardziej wiarygodna w naszych, feministycznych czasach niż w dobie lat powojennych. M
am także zastrzeżenia do formy "gimnazjalista" - skoro Krajewski archaizuje język, w tym fleksję (formy w stylu "lekcyj"), powinien pisać o "gimnazistach", a nie używać słowa stworzonego przez niedouczonych polityków, którym wpadło do głowy przywrócić w Polsce gimnazja. Co ciekawe, forma "gimnazista" jeden raz pojawia się na kartach powieści.

Zastrzeżenia te nie zmieniają jednak mojej pozytywnej oceny powieści.
Czyta się ją świetnie. Czytając - staje przed ważnymi pytaniami, skłaniającymi do refleksji.
Dzięki Krajewskiemu filozofia i problemy edukacji trafiły do kryminału.
To poczytny gatunek i poczytny autor.
Pomijając wszystkie inne walory książki, za sam fakt promocji tego, co w Polsce niepopularne, należą się Krajewskiemu najwyższe słowa uznania.
I podzięki!

piątek, 6 września 2013

O ETYCZNOŚCI RADY ETYKI MEDIÓW - KORESPONDENCJA


Polskie instytucje nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Oto odpowiedź PRZEWODNICZĄCEGO RADY ETYKI MEDIÓW na moją skargę. I moja odpowiedź.

Szanowny Panie,
W pełni podzielam Pański sprzeciw wobec wskazanych w Pańskiej skardze poglądów głoszonych w Radiu Maryja przez ks. Oko i reprezentowanych przez takich autorów Naszego Dziennika jak cytowani przez Pana Czachorowski oraz Kruczek. To ludzie, którzy rozumieją niewiele, a na problemy związane z nurtem gender, na osoby o innej niż heteroseksualna orientacji, patrzą przez pryzmat kierującej nimi homofobii. W obu tych mediach, a także wielu innych, głównie w internecie, podzielają te poglądy także inni powodowani homofobią autorzy. Liczne takie publikacje budzą we mnie, w Panu – i na pewno w licznych przyzwoitych ludziach – obrzydzenie. Czy jednak głosząc swoje nienawistne opinie, diagnozy i propozycje ks. Oko narusza zasady etyki dziennikarskiej? Nie chodzi mi tylko o to, że nie jest dziennikarzem (a REM strzeże przestrzegania zasad zapisanych w Karcie Etycznej Mediów wyłącznie przez dziennikarzy, w ich pracy zawodowej). Być może, że przywołani przez Pana pozostali dwaj autorzy są dziennikarzami, ale i to niewiele zmienia. Bo wolność wypowiedzi dotyczy także ludzi, z którymi zasadniczo i diametralnie się nie zgadzamy, także wtedy, gdy ich słowa budzą wstręt. Mówiąc trywialnie: głupkom wolno afiszować się swoją głupotą. Prawda, że zatruwają umysły. Trzeba się przeciwstawiać temu co piszą, protestować, wyjaśniać, pisać listy do redakcji. Trzeba starać się o stworzenie atmosfery potępienia wobec takich przejawów nietolerancji. Nie sposób jednak domagać się przywrócenia cenzury – a do takiego, niesformułowanego przecież, postulatu sprowadza się Pańska skarga. REM wspomaga inicjatywy rozmaitych gremiów i stowarzyszeń zabiegających właśnie o szerzenie tolerancji w tych i innych kwestiach. Jednak za cenzurą, która zamykałaby usta, ludziom, których ani Pan ani ja słuchać nie chcemy, nie powinna się opowiadać.


Z serdecznymi pozdrowieniami,

Ryszard Bańkowicz
Przewodniczący REM

***

Szanowny Panie!
Dziękuję za odpowiedż na skargę. Z żalem przyjąłem informację, że REM nie będzie interweniować w sprawie, którą poruszyłem, niemniej nie jestem zdziwiony - taką sytuację przepowiedzieli moi znajomi.
Zdziwił mnie natomiast ton odpowiedzi, prowadząc do konfuzji.
Wybaczy Pan, ale powiązanie mojej skargi z instytucją cenzury jest mało poważne. Nie sprzeciwiam się bowiem głoszeniu odmiennych poglądów od moich. Mój protest dotyczył konkretnych poglądów, które wciąż uważam za etycznie naganne. Nie pojmuję bowiem, jak można traktować inaczej zrównanie nazizmu,  komunizmu i ich ofiar z nurtem nauk społecznych, nie wiem także, jak - nie łamiąc granic etyki - można apelować o leczenie czegoś, co nie jest chorobą (za naganne uważa takie podejście rodzime Ministerstwo Zdrowia, służę dokumentami).

Razi mnie także styl Pańskiej odpowiedzi. 
Po pierwsze, ks. Oko regularnie i od lat pubilkuje i wypowiada się w mediach, zatem Rada Etyki Mediów jest ciałem jak najbardziej kompetentnym do oceny jego działalności.
Po drugie, własne preferencje nie powinny decydować o zaliczaniu kogoś w poczet dziennikarzy, jak czyni to Pan.
Po trzecie, trudno w oficjalnej odpowiedzi Przewodniczącego REM przełknąć słowa w rodzaju "głupek", z domyślnym przedmiotem jego odniesienia.

Podkreśla Pan wielokrotnie naganny charakter poglądów, co do których wnoszę skargę, pisze Pan o truciu umysłów etc. Trzeba dużej zręczności, by nie widzieć  w tym złamania zasad etyki, w tym rzetelności w prezentowaniu problemu.
Jako że Pana mail stanowi oficjalną odpowiedź na publiczną skargę, pozwalam go sobie upublicznić.
Jako dobre memento.

Ciesząc się z sojuszu światopoglądowego,
Marcin Bogusławski



***

Szanowny Panie,

Pisze Pan: "Nie sprzeciwiam się głoszeniu odmiennych poglądów od moich. Mój protest dotyczył konkretnych poglądów, które wciąż uważam za etycznie naganne". Jednak Pański, jak Pan pisze "protest", wyraził się w żądaniu interwencji REM wobec podmiotów, którymi REM zajmować się nie może. REM zajmuje się przestrzeganiem zasad etyki zawodowej wyłącznie dziennikarzy, czego Pan w mojej odpowiedzi nie chciał doczytać. Jeśli ktoś "regularnie i od lat publikuje i wypowiada się w mediach", jak np. politycy kraju i świata, aktorzy, piosenkarze, celebryci, księża i hierarchowie, działacze społeczni - to wbrew temu co Pan twierdzi REM wcale nie jest "ciałem najbardziej kompetentnym do oceny ich działalności", przeciwnie nie ma tu żadnej kompetencji. REM nie ocenia ich działalności, bo nie do tego ją powołano - czy wykładam tę myśl jasno? REM to społeczne ciało wyłonione przez dziennikarzy i spośród dziennikarzy by kontrolowało, jak dziennikarze wywiązują się z obowiązku przestrzegania ściśle określonych, zapisanych w Karcie Etycznej Mediów, zasad ich zawodowej etyki. Pańscy znajomi mieli rację, wiedzieli to, czego Pan nie wiedział i dalej nie przyjmuje do wiadomości: REM jest od dziennikarzy, tylko nimi się zajmuje, nie zaś czyjąkolwiek publiczną działalnością. A słowo "głupek", które rzeczywiście mogłem sobie darować, nie ma "domyślnego punktu odniesienia", więc Pańskie sugestie są tu bezpodstawne.

Z poważaniem,
Ryszard Bańkowicz

***

Szanowny Panie,
intencje znajomych były inne - o czym świadczą ich reakcje na Pana odpowiedź. 
Moja skarga dotyczyła artykułu w Naszym Dzienniku i audycji w Radio - to jednak chyba jest kwestią dziennikarską, czego Pan nie przyjmuje do wiadomości. 
Chyba, że w obu mediach nie pracują dziennikarze.
A czytać potrafię, robię to zawodowo. Zresztą, nie ja jeden odebrałem Pana odpowiedź w określony sposób.
Proszę nie odpisywać - jest to zbędne.
Swojej opinii o Pana odpowiedzi nie zmienię.
Z poważaniem,

M. B.


PS. Symptomatyczne jest zdanie z Pana odpowiedzi: "Być może, że przywołani przez Pana pozostali dwaj autorzy są dziennikarzami, ale i to niewiele zmienia".
Zapamiętam je sobie dobrze. Wskazuje bowiem, że być może w mediach ojca Rydzyka jednak pracują dziennikarze (skarga nie dotyczyła samego ks. Oko, ale 
KONKRETNYCH tekstów i audycji jako całości, której poglądy te były częścią).
To PS, prośba o brak odpowiedzi pozostaje.


***


Rada Etyki Mediów
Ul. Woronicza 17
00-999 Warszawa


Składam zażalenie i odwołuję się od odpowiedzi Ryszarda Bańkowicza na moją skargę z 30 lipca 2013 r. w sprawie audycji w Radio Maryja i artykułu w Naszym Dzienniku.
W moim odczuciu odpowiedź została przygotowana nierzetelnie. Część argumentacji, którą zawiera, jest nietrafna, część zaś nie licuje ze stanowiskiem zajmowanym przez Ryszarda Bańkowicza.

W swojej odpowiedzi Ryszard Bańkowicz skupia się zasadniczo na postaci ks. Dariusza Oko. Jego poglądy ocenia jednoznacznie, stwierdza jednak, że skoro ks. Oko nie jest dziennikarzem, nie podlega ocenie REM.
Materialiter poglądy ks. Oko zajmują najwięcej miejsca w mojej skardze.
Formaliter skarga dotyczy jednak audycji z ks. Oko oraz artykułu Adama Kruczka, w którym poglądy te – z pełną aprobatą – są rekapitulowane. Na ile się orientuję, Adam Kruczek jest dziennikarzem (należy nawet do Stowarzyszenia Dziennikarzy Katolickich), podlega więc ocenie REM.
Także Marek Czachorowski, o którym dodatkowo wspominałem, znajduje się na listach dziennikarzy, dostępnych w Internecie.

Jak pisze w swojej odpowiedzi Ryszard Bańkowicz: ” Być może, że przywołani przez Pana pozostali dwaj autorzy są dziennikarzami, ale i to niewiele zmienia”.
Po pierwsze, udzielając odpowiedzi, przewodniczący REM powinien wiedzieć, czy dane osoby są dziennikarzami czy nie.
Po drugie, w moim odczuciu zmienia to wiele.

Ryszard Bańkowicz sugeruje, że mój sprzeciw sprowadza się do niesformułowanego postulatu przywrócenia cenzury. Pisze jednocześnie, że wyrażone w publikacji poglądy są nienawistne, trują umysły, budzą sprzeciw, powinny spotykać się ze zdecydowaną reakcją: „Trzeba się przeciwstawiać temu co piszą, protestować, wyjaśniać, pisać listy do redakcji. Trzeba starać się o stworzenie atmosfery potępienia wobec takich przejawów nietolerancji”.
Nie umiem zrozumieć, jakim cudem analogiczne postępowanie bywa próbą przywrócenia cenzury i  jednocześnie koniecznym zadaniem.
Mniejsza z tym – zdecydowanie nie zgadzam się z insynuacją, że postuluję przywrócenie cenzury.
Mój sprzeciw nie dotyczy rzetelnej krytyki gender, ale zrównywania nurtu w naukach społecznych z nazizmem i komunizmem wraz z ich ofiarami. Sprzeciw budzi także zachęcanie do leczenia homoseksualizmu – pogląd ten został jednoznacznie uznany przez Ministerstwo Zdrowia za szkodliwe, nierzetelne i nietrafne (pisma o sygnaturze MZ-ZP-P-053-29965-1/MK/13, MZ-ZP-P-070-26054-2/MK/13).
Mój protest nie jest przejawem cenzury, ale przekonaniem, że publikacja Adama Kruczka (pomijam audycję z ks. Oko, skoro nie jest dziennikarzem), łamie zapisy Karty Etycznej Mediów, zwłaszcza co do:
zasady tolerancji i szacunku, zasady uczciwości, zasady obiektywizmu i zasady prawdy.

Niemiło zaskoczył mnie również ton odpowiedzi Ryszarda Bańkowicza.  Pisze On: „Bo wolność wypowiedzi dotyczy także ludzi, z którymi zasadniczo i diametralnie się nie zgadzamy, także wtedy, gdy ich słowa budzą wstręt. Mówiąc trywialnie: głupkom wolno afiszować się swoją głupotą. Prawda, że zatruwają umysły. Trzeba się przeciwstawiać temu co piszą, protestować, wyjaśniać, pisać listy do redakcji. Trzeba starać się o stworzenie atmosfery potępienia wobec takich przejawów nietolerancji”. W świetle całej odpowiedzi pogląd ten odnosi się także do audycji i tekstu, które zgłosiłem do REM.
Radio Maryja i Nasz Dziennik – pomimo różnic – traktuję serio, sformułowania o tym, że głupkom wolno afiszować się ze swoimi poglądami etc., uważam więc w oficjalnej odpowiedzi za mało stosowne.

Do pism dołączone były linki oraz kopia artykułu z Naszego Dziennika, było więc jasne czego formaliter dotyczy skarga.

 Z poważaniem,

Marcin Maria Bogusławski