sobota, 2 lutego 2013

CYWILIZACJA SMIERCI CZY KATOLICKI LAGER? WYZNANIA MOCNO OSOBISTE

Swój trafny komentarz do wydarzeń minionego tygodnia Krzysiek zakończył w taki sposób:

"Ale do czego ja zmierzam? Ano do tego, że “cała” Polska żyje tym, że jedna pani obraziła drugą panią. Samo w sobie jest to rzeczą skandaliczną i pokazuje tylko, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, degrengoladę naszego życia publicznego i siłę zapiekłego w nienawiści polskiego zaścianka. Nie zmienia to jednak faktu, że “cała” Polska żyje spektaklem. Powtórzę raz jeszcze, nie zamierzam zaprzeczać, że pokazuje to, jak pod pewnymi względami jesteśmy nietolerancyjni, jak i temu, że tak obrzydliwe zachowanie nie przystoi osobom publicznym – posłom i akademikom. Nie przystoi nikomu. Nie w tym rzecz, a w tym, że polska opinia publiczna zarządzana jest właśnie poprzez spektakl, a jak rzekł Guy Debord: “W świecie rzeczywiście odwróconym prawda jest momentem fałszu”. Oburzenie skrywa nieczyste sumienie, a witalność jest objawem choroby. Dziś wszyscy znają posłankę Pawłowicz, niewielu zaś zna treść proponowanych ustaw o związkach partnerskich.
To prawda - spektakl nakręca cała Polskę. 
To prawda, wiele miejsca poświęca się w nim Krystynie Pawłowicz.

Na szczęście jest to spektakl z dwójką głónych bohaterów - jeśli nie zapomni się o Jarosławie Gowinie, to w nagrodę otrzyma się serię dyskusji prawnych i szansę na poznanie projektów ustaw.
Na szczęście jest to spektakl cenny, pokazuje bowiem, jak wiele osób graną od lat telenowelę chce wybuczeć i obrzucić pomidorami.  

***
Zdarzyło mi się w tym czasie być polemistą bardziej stanowczym i zasadniczym, niż kiedykolwiek wcześniej. Tych, których to zaskoczyło czy dotknęło, przepraszam.
Trudno jednak zachować spokój, gdy jest się publicznie znieważanym.
Jeszcze trudniej zachować jest spokój w momencie, gdy zniewagi legitymizowane są naukowo. (Aż dziw bierze, że kolektyw "wybitnych naukowców" protestujących przeciw szkalowaniu poseł Pawłowicz nie zauważył, że wymierzona w Posłankę reakcja nie dotyczy  ewolucjonizmu, ale zwykłego braku kultury oraz naruszania przez Nią dóbr osobistych, w tym godności osobowej).
Najtrudniej w końcu - przynajmniej dla mnie - jest być znieważanym przez ludzi odwołujących się do chrześcijańskiej aksjologii. 

***
Pochodzę z małego miasta, w którym dorastałem w czasach transformacji ustrojowej. 
Nigdy nie miałem problemu z określeniem swojej orientacji seksualnej. Odkąd pamiętam, wiedziałem, że jestem inny. Nie fascynowały mnie rozmowy kolegów o koleżankach, nie wciagały oglądane ukradkiem heteroseksualne filmy erotyczne. Za to pociągali mnie koledzy. I to o nich myślałem zasypiając.

W tamtych czasach - a wcale nie było to dawno - o homoseksualizmie albo się nie mówiło, albo mówiło się źle. Nie mówiło się wcale w przestrzeni mojej rodziny, w mediach (tabu przełamywał Mariusz Szczygieł). Źle mówiło się na przywróconych świeckiej szkole lekcjach religii. Jak dziś pamiętam moment, gdy katecheta rozdał nam powielane chyba samizdatowo broszurki przestrzegające chłopców przez następstwami masturbacji, a także przed homoseksualistami. Homoseksualiści zrównani zostali z pedofilami, broszurka instruowała bowiem, że ich patologiczność polega nie tylko na tym, że pociągają ich osoby tej samej płci, ale także na tym, że jedynym zajęciem w ich życiu jest próba seksualnego wykorzystania nieletnich.
Dzięki tej lekturze po raz pierwszy pomyślałem o sobie jako o homoseksualiście, choć większość treści była obca mojemu doświadczeniu.

Źle mówiło się także na kazaniach w kościele. Przy czym nie tylko piętnowało się tam homoseksualistów. Generalnie piętnowało się wszelkie pożądanie, poza tym, jakie realizuje się - w celach prokreacyjnych - w małżeńskiej alkowie. Z tym samym kościołem wiąże się także gorzki smak słowa pedał. Zapalczywy proboszcz nazwał tak jednego z tzw. kandydatów do bierzmowania bijąc go w twarz. Następnie zbeształ matkę chłopca, która przyszła wyjaśnić sprawę. W końcu - bez jakichkolwiek kościelnych konsekwencji - został skazany przez sąd, co skomentowane zostało, jako wyrok ideologiczny, rodem z minionej już wtedy epoki.

Wyniosłem z tej doby dwa przeświadczenia. 
Po pierwsze, że jestem jakimś błędem stworzenia, wybrakowanym człowiekiem.
Po drugie, że bycie gejem sprowadza się do wyłącznie do zachowań seksualnych.

Z piewrszego powodu unikałem równieśników i generalnie skazałem się na samotność.
Z drugiego, realizowałem się kupując Nowego Mana i czując sobą w krótkich chwilach erotycznego spełnienia, którego zacząłem doświadczać z własnej woli tym wcześniej, im wcześniej uwierzyłem, że tylko w taki sposób mogę praktykować prawdę o sobie samym.

***
Samotność, w okresie dorastania, jest jednak patologiczna.
Połączona z wiarą we własne wybrakowanie doprowadziła mnie do głębokiej neurozy, z której w jakiejś mierze nie mogę wyjść do dzisiaj.

Przystankiem w moim rozwoju była jedna z katolickich wspólnot. 
Pociągała mnie w niej widziana z zewnątrz radość jej członków. A także budowana przez nich bliskość, ofiarność, jednym słowem - przyjacielskość.
Zatęskniłem za tym, żeby i mnie ktoś rozumiał, żebym miał z kim porozmawiać, żebym mógł na kogoś liczyć. 
Zatęskniłem również za tym, żebym ja mógł kogoś rozumieć, żeby ktoś chciał porozmawiać ze mną i żeby ktoś mógł liczyć na mnie.

Z biegiem czasu zacząłem jednak zdawać sobie sprawę, że wszystko to, za czym tęskniłem, jest reglamentowane. Nie dotyczy ludzi w ogóle, ale tych, którzy wyznają ten sam światopogląd i mają podobne, standardowe problemy. Wszystko, co inne, musiało zostać albo dostosowane do normy, albo wykluczone.

Właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem w swoim życiu osobę transseksualną. 
Patrząc z boku, długo budowała z nami więzi, niczym nie epatowała. Na wyznanie dotyczące jej życiowego dramatu i szczęścia, jakie daje poczucie po latacg swojego ciała, musieliśmy czekać. I nagle okazało się, że osoby deklarujące przyjaźń, chrześcijańską miłość, otwartość i pomoc, zobaczyły w niej innego człowieka, obcego, nie zasługującego już na przynależenie do wspólnoty. Jej dramat, wewnętrzne rozdarcie, trudne decyzje nikogo nie obchodziły. Wszystko to uznano za fanaberie, powodujące, że przestaje być się członkiem jednej, opartej na miłości bliźniego drużyny.
Moje wenętrzne rozterki, potrzeba miłości, fizycznego ciepła, obchodziła zaś grono przyjaciół. Dla kierujących wspólnotą ważne było, żebym nie uprawiał seksu, do rozmowy o tym, co egzystencjalne nie przywiązywano żadnej wagi. 

Traf chciał, że w tamtej dobie poznałem Ishbel. 
Wiele zawdzięczam jej ciepłu i cierpliwości. A także umiejętności dyskutowania.
To dzięki niej zrozumiałem, że bycie gejem nie oznacza uprawiania seksu. Dzięki niej zrozumiałem także, że spowiadanie się z tego, że się kocha i że chce się być kochanym, jest patologiczne.

Traf chciał nadto, że w tamtej dobie intensywnie zacząłem czytać Emmanuela Levinasa. 
Jego filozofia Innego, wynikająca z niej lekcja odpowiedzialności i zobowiązania płynącego ze spotkania z Twarzą, zrobiły na mnie nadzwyczaje wrażenie.

Zaczynałem wtedy rozumieć, że niewielką część katolików interesuje Inny (do wyjątków należał Józef Tischner - wystarczy zapytać "prawdziwego katolika" co o nim myśli).
Jasne stało się dla mnie także to, że zobowiązania moralne nie płyną tam z podmiotowej godności człowieka, ale z tego, że człowiek uprzedmiatawia się dostosowując do norm i praw przyjętych na wiarę skądinąd. 

Uświadomiłem też sobie, że przed potrzebą miłości nie da się uciec. Moje zabiegi "katolickiego egzorcyzmowanie" siebie nie prowadziły do ukojenia samotności, raczej ją potęgowały, wpływając w konsekwencji na nienormalną i krzywdzącą zaborczość w stosunku do osób, które stały mi się bliskie.

W końcu zrozumiałem, że moja miłość i moje pragnienia nie różnią się niczym od moich heteroseksualnych równieśników. Tęskniłem za wiernością, bliskością, budowaniem domu. Widząc analogie, przestałem rozumieć, co w moim pragnieniu jest patologicznego.

***
Liceum pozwoliło mi jednak zrozumieć o wiele więcej.
Zrozumiełem, że odwołania do "miłości bliźniego", służą nie tylko egzystencjalnemu wykluczeniu i stygmatyzowaniu Innych, ale także wykluczeniu politycznemu.
Pomógł mi w tym Stanisław Brzozowski, który stał się moim pierwszym przewodnikiem po mojej niechęci do tradycji Sienkiewiczowskiej.

Mieczysław Alber Krąpiec napisał, że
"Granice między patriotyzmem i nacjonalizmem oglądane z boku przez członka innego niezaangażowanego narodu są niezmiernie trudne, gdyż to wszystko, co dla członka jakiegoś narodu jawi się jako przeżycie patriotyczne, dla kogoś z innego obcego może się wydawać już nacjonalizmem. [...] Można osądzać te zjawiska tylko na podstawie wyników przeżywania tych wartości przez poszczególne osoby. Jeśli wartości narodowe przyczyniają się do uszlachetnienia człowieka, to można mówić o przeżyciu patriotyzmu; jeśli natomiast wartości narodowe przeżyte przez kogoś deformują i upadlają danego człowieka, to mielibyśmy niewątpliwie do czynienia z nacjonalizmem.

Tak sformułowany pogląd stał się zgrabną filozoficzną legitymizacją zaangażowania religii w świeckie państwo. Wystarczyło przypominać, że to Kościół podgrzewał wartości patriotyczne w okresie rozbiorów, że pokazywał prawdę o człowieku w dobie PRL, ze tylko na KUL i w środowisku katolickiej inteligencji uprawiano ideologicznie niezafałszowaną nauke, by pokazać, co oznacza "uszlachetnianie człowieka" i na czym polegać ma patriotyzm.
Kult narodowego męczeństwa, przywiązanie do absolutystycznych roszczeń swojego poglądu, a także syndrom walki (My przeciwko Nim) zaowocowały podziałem Polski na Polaków i masonów, Polaków i Żydów, Polaków i gejów, Polaków-katolików i łże-katolików etc.
Symptomatycznym elementem tego zjawiska jest zawłaszczenie przez prawicę związaną z Kościołem wszystkiego, co wiąże się z walką o zmianę ustroju. Prawica, często ręka w rękę z hierarchami, stoczyła batalię przeciw Adamowi Michnikowi, Bronisławowi Geremkowi, Jackowi Kuroniowi, żeby tylko pokazać, że lewica nie ma jakichkolwiek zasług w demokratyzacji kraju.

***
Nie to jednak wpłynęło na mój zasadniczy dystans względem Kościoła oraz polityków takich jak Gowin czy Pawłowicz.
Filozoficznie wychowałem się na neoscholastyce, przez co wyrosłem w przekonaniu, że rozum i wiara są rzeczywistościami dopełniającymi się.
Stawiając pytania o takie, a nie inne elementy nauczania Kościoła, o takie a nie inne decyzje polityków, w końcu o takie a nie inne zachowanie ludzi ze wspólnoty doszedłem do wniosku, że polski katolicyzm należy do czołówki dyskursów postmodernistycznych (w negatywnym sensie, nadanym temu terminowi przez środowisko, o którym piszę). A to dlatego że jest on kompletnie niespójny. Argumenty wytyczane w dyskusjach są z przeróżnych parafii i służą doraźnie po to, by reotrycznie pogrążyć przeciwnika.

I tak, "wybitni naukowcy", którzy podpisali list poparcia dla posłanki Pawłowicz, odwołują się do syntetycznej teorii ewolucji po to, by wykazać anormalność homoseksualistów. 
Pomijając już ich wykładnię teorii ewolucji (a także liczne i ważne argumenty krytyczne stawiane ewolucjonizmowi przez samych biologów), zgodzę się tymczasowo na takie ustalenie.
W takim jednak razie równie niepożądane z ewolucjonistycznego punktu widzenia są te jednostki ludzkie, które rodzą się niepełnosprawne.  Gdybym jednak sformułował tę tezę na serio, środowisko prawicowo-katolickie rzuciłoby się do mojego gardła. Choćby dlatego że otworzyłbym drzwi do bezwarunkowej legitymizacji aborcji.
Ten sam tok rozumowania służy zdyskredytowaniu homoseksualistów czy transseksualistów i obronie organizmów z defektem. W pierwszym przypadku nadużyciem nie jest używanie sformułowań łamiących elementarne zasady dobrego wychowania, w drugim przypadku mówi się o niezbywalnej godności i świętości życia.

Zmieńmy perspektywę.
Argumentem przecie legalizacji związków partnerskich ma być jałowość homoseksualnego pożycia. Przemilczę fakt, że płodzenie dzieci wcale nie musi być najważniejszą formą wkładu jednostki w dzieje wspólnoty (vide przywołany przez Daniela w dyskusji na FB Alan Turing), to jak wytłumaczyć ochronę bezżenności funkcjonariuszy Kościoła? Ochronę, której elementem jest opłacany z moich podatków fundusz kościelny?


Przykładów takich paradoksalnych rozumowań przytoczyć można chyba nieskończenie wiele...

***
Tischner spopularyzował w rodzimym dyskursie termin homo sovieticus.
Określał nim osobę podporządkowaną kolektywowi, w tym przede wszystkim jego liderom, pozbawioną umiejętności samodzielnego i krytycznego odnoszenia się do rzeczywistości, uciekającą od odpowiedzialności i wolności przez podporządkowanie się zewnętrznie ustalanym normom i wartościom, często również agresywną wobec słabszych. 
Homo sovieticus zatem to jednostka radykalnie antydemokratyczna, budująca swój świat na przynależności do grupy, której zewsząd zagrażają inni.

Smutne i paradoksalne wydaje mi się to, że homo sovieticus lepiej pasuje do polskiej prawicy i funkcjonowania Kościoła, niż do osób kojarzonych z minionym ustrojem czy lewicowością. A że - wbrew deklaracjom - to oni grają główne role w granym w RP spektaklu, nie ma szans na zbudowanie wspólnoty.
Ta wymaga bowiem zaufania, szacunku dla odmienności, umiejętności negocjowania, kooperacji. Solidarności.
Straszenie gejami, Żydami, teczkami i antychrystem nie ma w sobie nic z powyższych elementów, jest raczej środkiem antagonizowania i sposobem kreowania wroga. 
Wymyślanie problemów służy wprowadzaniu do przestrzeni publicznej niezdrowej dawki przemocy, służy replikowaniu opartej na sprzeciwie tożsamości, ale nie służy państwu, które trawione jest przez rzeczywiste, ale mało spektakularne problemy. Jak wymieranie i starzenie się naszego społeczeństwa.
Czystą demagogią jest wmawianie opinii publicznej, że związki partnerskie mają moc pogłębienia tych problemów przez to, że kwestionują tradycyjny model rodziny.


Nie wiem, ale wydaje mi się, że chęć legalizowania związku jest raczej dowodem na przywiązanie do tradycji. Do budowania związku opartego na wspólnym pożyciu duchowym i fizycznym, na wsparciu, zaufaniu, wspólnym rozwiązywaniu problemów.
To raczej ucieczka polityków od regeneracji polskiego przemysłu, dezerterowanie od ustaw wspomagających gospodarkę w dobie kryzysu czy przykładanie rąk do rozpowszechnienia umów śmieciowych powoduje, że młodzi nie chcą (czy nie mogą) decydować się na dzieci al. życie inne niż singielskie.


***
Napisałem wyżej, że duża część publiki w końcu rzuca w aktorów pomidorami.
Mam nadzieję, że jednym z powodów jest to, że dostrzegamy coraz bardziej, iż standardy polskiej prawicy (podkreślmy, tak Pawłowicz, jak i Gowina)  prowadzą do niesterowności państwa. 
Wchodzimy w czas, który Europa przeżyła dekady temu.
Jednym z jego wyznaczników jest świadomość, że człowiek jest podmiotem prawa, a nie przedmiotem sterowanym przez prawo. To zaś zakotwiczone jest w przekonaniu o ludzkiej wolności, godności i równości.
Życie społeczne jest więc efektem działań podmiotów, a nie przestrzenią istniejącą od nich niezależnie i im zadaną.

Wchodzimy w czas, w którym wiarygodne są prawa człowieka, a nie prawo naturalne. 

Nie możemy już bowiem dłużej godzić się na dyktowanie nam w ramach niespójnych doktryn zespołu metafizycznych nakazów i zakazów.
Nie możemy godzić się na demagogię.
Nie możemy  akceptować polsko-katolickiej wersji postmodernizmu!
Nie możemy koniunkturalnie skazywać się na życie w prawicowo-katolickim lagrze, nawet jeśli do wyboru mamy tylko cywilizację (wynikającej z indywidualnej wolności) śmierci!
Możemy za to aformować prawo, którego źródłem jest wolny, racjonalny, demokratyczny podmiot!







 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.