środa, 12 grudnia 2012

STRACHY NA LACHY. W OBRONIE POSTMODERNIZMU I PRZYJAŹNI

Publicystyka ma swoje prawa odmienne od dyskursu naukowe. W jej ramach czymś zupełnie zasadnym są retoryczne ekstrapolacje, nieco z gruba ciosane tezy czy nieostroże uogólnienia. Mogą bowiem one zaskoczyć czytelnika, zmuszając do przemyśleń i wyrobienia sobie własnego zdania na dany temat.

Niepokojące bywają takie sytuacje, w których publicystyka i dyskurs naukowy idą ręka w rekę, nie tylko forując nieostrożne uogólnienia, ale nawzajem je umacniając. Tak jest w przypadku postmodernizmu, którym w Polsce strszy się ludzi od Pomorza do Tatr zarówno w tekstach akademickich, gazetowych, jak i homiletycznych. 

Proceder ten jest już męczący. Po pierwsze, dlatego że na Zachodzie zaczyna już mówić się o postpostmodernizmie, upratując słabości postmodernizmu w jego niedostatecznym zorientowaniu na to, co poza-ludzkie (zwierzęta, rośliny, rzeczy). Po drugie, dlatego że czyni się z postmodernizmu i postmodernistów wroga naszej wspólnoty, dzięki któremu Polacy mogą zjednoczyć się pod sztandarami wartości, ale pozostają ślepi na prawdziwe źródło swoich problemów: dziki kapitalizm czy konsekwentnie realizowany modernizm.

Dobrą ilustacją moich tez jest szkic Tomasza Kozłowskiego Witajcie w erze postprzyjaźni [publikuje go grudniowa Odra]. Kozłowski pisze w nim o korozji tradycyjnego modelu przyjaźni i przeradzania się jej w wirtualne relacje sterowane facebbokowskimi "lajkami" lub "defriendami". 

Za korozję przyjaźni obwinia Kozłowski postmodernę. A to dlatego że ponowoczesność jest czasem "wiecznej niestabilności", podczas gdy przyjaźń (tradycyjnie rozumiana) wymaga "wspólnoty uobecnianej każdego dnia" i budowanej w stabilnym i długofalowym procesie.  Przyjaźni nie służy zatem częstotliwość zmian pracy, "miejsca zamieszkania, kwalifikacji, nawyków, otoczenia, wspólmałżonka". Nie służy także zmienność systemów wartości (resp. kultury) i sprzyjanie rozporszeniu tożsamości. Płynność postmoderny owocuje bowiem płynnością tożsamości, rozchwianiem zainteresowań i zaprzepaszczeniem zdolności do skupiania się - "młode pokolenie ... nie przyswaja dłuższych komunikatów, nie czyta, a przynajmniej czyta coraz mniej". Ostatnia uwaga może dziwić  w tekście poświęconym przyjaźni. Kozłowski uważa jednak, że obie rzeczy ściśle się łączą - czytanie wykształca empatyczność, rozwija liczne kompetencje społeczne, pozwala odnaleźć swoje hobby, a w końcu uczy znjadowania czasu na rzeczy, które nie posiadają bezpośredniej wartości ekonomicznej czy pragmatycznej.

Wiele z diagnoz Kozłowskiego uznaję za trafne. Nie wiem za to zupełnie, dlaczego mają być one efektem postmoderny.
Problemy z czytaniem są raczej wynikiem nieustannej reformy edukacji, za którą w naszym kraju postmoderniści raczej nie odpowiadają.
Problemy ze skupieniem uwagi, rozproszeniem zainteresowań czy brakiem czasu biorą się z lęku o przyszłość. W kraju, w którym zlikwidowano cały przemysł i w którym nie mysli się o tworzeniu nowych miejsc pracy, elastyczność kompetencji i ciągłe doszkalalnie są raczej wynikiem logiki liberalnego urynkowienia niż postmodernistycznego stosunku do życia.
Postmodernizm - choćby ze względu na jego literackie gry z tradycją - uczy raczej czytania uważnego i detektywistycznego. Kładzie nacisk na budowanie "Ja" maksymalnie wiernego indywidualnym preferencjom i minimalnie poddanego społecznym normatywom. 
W wydaniu choćby Michela Serres'a jest także lekcją samotności (czas dla siebie jest niezbędnym warunkiem "ciekawości świata", a więc warunkiem sine qua non rozwoju jakiegokolwiek hobby) i przyjaźni (spośród żyjących filozofów to chyba jemu zawdzięczamy najpiękniejsze strony dotyczące tego uczucia). 

Atoli problematyczność poglądów Kozłowskiego najlepiej wychodzi w jeszcze innym punkcie. Autor pisze, że przyjaźń jest relacją trudniejszą niż małżeństwo. 
Małżeństwo bowiem jest faktem społeczno-prawnym, przyjaźń zaś rodzi się i umiera w głowie. Jako relacja nieformalna zawisła jest w całości od pamięci i świadomości, które postmoderna jako kultura szybkości, rozproszenia i braku uwagi, destruuje.

Z tezą tą da się dyskutować na wiele sposobów. Pokazując choćby na to, że postmoderniści (jak Frank Ankersmit) dokonali restytucji pojęcia pamięci. Czy wskazując na te koncepcje, które demaskują pustkę związków opartych wyłącznie na gwarancjach prawnych i budują nowy ideał małżeństwa w analogii do dobrowolnych związków osób nieheteronormatywnych.   

Nie twierdzę, że projekt budowany przez postmodernistów, jest do kupienia w całości. Bo nie jest. Pokazują to dobitnie tacy teoretycy jak Ankersmit, Jean-Luc Nancy, Bruno Latour, Serres czy Alain Touraine. Kilkoro z nich przeszło drogę od postmodernizmu do postpostmodernizmu, ma więc wyjątkowo ostrą świadomość postmodernistycznych ograniczeń.

Twierdzę natomiast, że postmodernizm nie jest źródłem ryzyka. Jest raczej lecją wrażliwości oraz otwierania się na inność, zwłaszcza tę, którą każdy nosi  w sobie. 

Postmodernizm jest zatem "strachem na Lachy", potrzebnym tym, którzy próbują odwrócić nasz wzrok od problemów autentycznych. A także tym, którzy - jak ksiądz Mirosław Maliński (wywiad z nim także w grudniowej Odrze) - widzą w demokracji proces równania w dół. Tym potrzebny jest wspólny wróg, dzięki któremu petryfikuje się normatywny i konserwuje wspólnotowe wartości. Tworząc ryzyko, zagrażające Lachom naprawdę.   

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.