czwartek, 18 października 2012

O LEWICY I PEDAGOGICE PRZYJAŹNI

1. 
Jesień ma w sobie coś egzystencjalnie rozjątrzonego. Wracając z pracy wlekącymi się autobusami częściej zamyślam się nad tematami w jakiejś mierze gorzkimi, choć bardziej wspólnotowymi niż w pogodne, wiosenne czy letnie wieczory.

2. 
Dopadło mnie dziś poczucie, w jak zakłamanej epoce żyjemy. Nie mówię wcale o naszych czasach, taka konstatacja byłaby zbyt prosta. Myślę o formacji (post)modernistycznej, utworzonej na złudnej idei indywidualizmu. Bo coś jest z tym indywidualizmem nie tak. Nie wiem, jakie zamieszanie dokonało się na przełomie XVI i XVII wieku, ale gloryfikacja człowieka oraz jego niezwykłości stała się tam przykrywką dla projektów pacyfikujących jakiekolwiek oznaki indywidualizmu.

3. 
Sztandarowym i celowo prowokacyjnym przykładem niech będzie tu Tomasz z Akwinu. Jeśli wierzyć współczesnym badaczom, choćby takim jak Jean-Pierre Torrell, Tomasz był osobą wyjątkowo niepokorną i samodzielną. Buńczuczny (zdarzało mu się w swoich pracach drażnić intelektualnego przeciwnika), cholernyczny (niektórym przeciwnikom nieźle się w tych pracach dostało, choć łacińskie inwektywy brzmią dzisiaj dla nas wyjątkowo nobliwie), znający swoją wartość i niepokorny - potrafił nie tylko wyłamać się opinio communis teologów swojego zakonu, nie tylko bronił autonomii ludzkiego sumienia (jeśli sumienie mówi Ci, że wierzyć w Chrystusa to grzech, słuchaj sumienia, jeśli sumienie mówi Ci, że rezygnacja z cudzołostwa jest grzechem, słuchaj sumienia - czy dzisiaj kojarzymy to w jakikolwiek sposób z Akwinatą?), ale wiedział też, że zbyt wiele kwestii nie należących do dziedziny wiary przyjmuje się i odrzuca właśnie z jej powodu, czyniąc szkodę właśnie wierze i będącej jej racjonalizacją teologii (czy raczej sacra dostrina). W życiu Tomasza, w napięciu jego dzieł, w cierpliwym słuchaniu głosów myślących inaczej i dyskutowaniu z nimi tylko za pomocą autorytetów i punktów odniesienia, które oni akceptowali, nie ma nic z pomnikowego Doktora Kościoła, skonstruowanego u progu nowoczesności. Nie ma w nim nic, co zamykałoby dyskusję, co byłoby ostatecznym słowem prawdy. 

4. 
Być może nowoczesność rodziła się w czasach nazbyt pozbawionych poczucia pewności, by nie pokusić się o dialektyczne spięcie reotryki indywidualizmu i praktyki dogmatyzmu. Tak przynajmniej pokazuje Stephen Toulmin w swojej Cosmopolis.W tym, co zasadnicze, zgadzam się z jego diagnozą. Zgadzam się również z tym, że ten dialektyczny klincz jest źródłem choroby naszej kultury. Ale ratunku nie widzę wcale w zradykalizowaniu opcji indywidualistycznej (nie, nie uzdrowi nas swobodne granie na rynku; nie, nie uzdrowi nas kapitalizm). Odwrotnie, libertarianizm wydaje mi się już nie ślepą uliczką, ale zamaskowanym końcem drogi prowadzącym w przepaść.

5. 
Sercem jestem lewicowcem. Ale lewica - zwłaszcza polska lewica - ma zbyt dużo do nadrobienia, by stać się jakąkolwiek sensowną siłą. Jej podstawowym brakiem jest źródłowy internacjonalizm. Tocząc walkę o klasę robotniczą lewica zbyt mocno próbowała skonstruować z niej podmiot pozbawiony lokalności, zakorzenienia, historii. Pewnie dlatego stosunkowo łatwo było przejść z obozu lewicy do obozu tak zwanych postmodernistów - autentyczne (dlaczego w nie wątpić?) otwarcie na inność, wrażliwość na problemy w niej wynikające, idzie w postmodernizmie w parze z przekonaniem, że wyrasta się zewsząd, a więc z nikąd, że podmiotu nie krępuje już szacunek dla tradycji, języka, symboli, pochodzenia. Że wszystko jest bricolage'em. Tym samym przywiązanie do przeszłości, czołobitność wobec tradycji, symboli czy języka, przypadła w schedzie prawicy, pozwalając jej na dowolne sterowanie polityką historyczną.

Bez odzyskania lokalności, bez szacunku dla dziejów wspólnoty, bez otwarcia tych dziejów na to, co ma nadejść, nie widzę szans na to, by lewicy wróciły siły. 

Nie ma na to szans także o tyle, o ile wraz z brakiem odczuwania razem ze wspólnotą nie wykorzeni się z dykursu polskich lewicowców (przynajmniej tych pratyjnych, a więc na nieszczęście TYCH, których się KOJARZY) przywiązania do libertariańskiego indywidualizmu (czym on jest mogę wyrazić w ten sposób: brzemię dźwigania swojego życia na swoich barkach jest tak silne, że prawdziwą wartość relacji z drugim człowiekiem doceniamy na ogół dopiero wtedy, gdy go już nie ma, zwłaszcza wtedy, gdy wybrał niebyt po to, żeby swą nieobecnoscią coś znaczącego nam uobecnić). 
I tu znów zgodzę się z Toulminem, że szansą jest powrót do tego, co przed-nowoczesne.

Ideałem dla mnie będzie to, co w Etykach pisał Arystoteles. Że spoiwem wspólnoty (fakt, różnej wielkości i na róznym poziomie zaangażowania) jest miłość/przyjaźń. Prawdziwa bowiem łączy ludzi na tyle samodzielnych, że mogą być szczęśliwi sami ze sobą. Szukaja oni jednak przyjaciół, bo "wspólne działanie daje [...] poczucie, że to, co samemu uważa się za interesujące i wartościowe, jest takie rzeczywiście [...]; ponadto umacnia zainteresowanie własnymi poczynaniami, umieszczając je w szerszym kontekście; wreszcie poszerza zakres własnej działaności, czyniąc człowieka zdolnym do uczestnictwa w wysiłkach innych ludzi". Jakie tu miejsce na przyjaźń? Ano takie, że "decydujące znaczenie dla wymienionych dobrodziejstw współdziałania ma rzeczywista wiedza o drugim człowieku, jego zainteresowaniach i stopniu zaangażowania w dany rodzaj działalności; zyskanie tak głębokiej wiedzy jest zaś możłiwe jedynie w związku przyjaźni".

Pedagogia przyjaźni - oto prawdziwe wyzwanie dla lewicy!  


 A tutaj link do polemicznego komenatrza:
http://krzysztofkedziora.wordpress.com/2012/10/24/o-lewicy-krotko/
Dzięki Krzyśku!  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.