Na półce z tuzami robi się coraz bardziej pusto. Odszedł dziś kolejny - Jerzy Kmita.
Od dobrych kilkunastu miesięcy Jego myśl towarzyszyła mi regularnie - często doprowadzając do szału swoją zawiłą i mało niekiedy zgrabną stylistyką, zbytnią skrótowością w objaśnianiu pojęć, scholastycznym zamiłowaniem do dystynkcji czy poczuciem, że styl maskuje słaby punkt systemu i jest taki a nie inny po to, by trudno było się przez niego przebić. Trudno było mi również zaakceptować Kmitowską koncepcję kultury - wbrew wysiłkom Autora wydawała mi się ona bowiem częścią dyskursu nazbyt obiektywistycznego. Poza tym na jej gruncie (a to już wina obranej przez Kmitę perspektywy filozoficznej) nie dało się sensownie pomyśleć wspólnoty. Kmita głuchy był też niekiedy na to, co do powiedzenia ma filozofia kontynentalna (Derridy choćby, czy Foucaulta moim zdaniem nie rozumiał).
Denerwując się czy nie zgadzając zawsze jednak doceniałem wielkość Kmity jako filozofa - dość pokornego, by dłubać przy rozwiązywaniu konkretnych problemów, i dość "szalonegp" by budować całościową perspektywę. Ujmował mnie poza tym chwalebną próbą znalezienia trzeciej drogi między fundamentalizmem (obiektywizmem) a tanią, bo nihilistyczną wersją relatywizmu czy wysiłkiem włączenia historii do namysłu nad nauką. Miał też instynkt do stawiania i dyskutowania problemów nie tyle modnych, ile ważnych.
Choć nie znałem go osobiście, będzie mi go brakowało. Bo nie był tylko jednym z twórców "metodologicznej szkoły poznańskiej" - być może był najwybitniejszym jej przedstawicielem (po czasie widać, o ile jego koncepcje były ciekawsze i bardziej filozoficznie zasłuchane niż Leszka Nowaka). Poza tym był twórcą polskiego kulturoznawstwa, ojcem i opiekunem wielu naukowych karier. No i bywał filozofem (bo filozofem się bywa, nigdy się nim nie jest), co jakoś coraz rzadsze!
▼
wtorek, 24 lipca 2012
czwartek, 19 lipca 2012
TEILHARD, MADONNA, ICONOCLASH
Wyciągając dziś z półki kolejną porcję papierów doktorskich wpadła mi w ręce niepozorna, rozsypująca się książeczka w szarej płóciennej okładce. Autorem pomieszczonych w niej tekstów jest Pierre Teilhard de Chardin. Spośród jego pism to właśnie ten zbiór czytałem jako pierwszy - opowiadał mi o nich Wojtek, potem podrzucił do pożyczenia, a w końcu podarował. Pamiętam moje lekturowe wrażenia: niechęć pomieszana z fascynacją. Niechęć, bo w zamierzchłych czasach - za cenę negacji siebie, za to z poczuciem przynależenia do wspólnoty, przekonaniem, że umiem nazwać to co dobre i to co złe oraz z wytyczoną (pozornie) słuszną drogą rozwoju swojej tożsamości - hołdowałem dość niewolniczo tradycyjnej (czytaj: polskiej) wersji katolicyzmu, a w filozofii - pod płaszczykiem Tomasza z Akwinu, którego cenię do dziś - integrystycznej wersji neoscholastyki. Perspektywa Teilhardowska z jej umiłowaniem nauki, sakralizowaniem materii, procesualnym widzeniem świata, czy panteistyczną retoryką była z nimi nie do uzgodnienia. Ale - z drugiej strony - właśnie dlatego mnie fascynowała, niczym oścień zmuszając do krytycznego podważania akceptowanych przeze mnie "prawd" czy "oczywistości".
Dziś, jak przed laty, czytanie Teilharda też nie przychodzi mi łatwo. Ale teraz z zupełnie odmiennych powodów. Drażni mnie jego naiwna wiara w postęp, lekceważenie (jakże scholastyczne!) aktywnego charakteru zła, czy naszpikowany naukowym żargonem styl. Cenię jednak jego przekonanie o organicznej jedności świata, w której człowiek przewodzi kosmicznej liturgii stworzeń (to piękny, głęboko prawosławny trop, na który zwrócił moją uwagę Jerzy Klinger), dostrzeganie boskości w tym, co najbardziej materialne (np. w kawałku żelaza), dowartościowanie immanentności Boga względem kosmosu czy przekonanie, że nie można obrażać się na świat i jego zmiany, bo wszystko, co powoduje w nim duchowy rozwój (nawet jeśli sprzeczne z literą podaną przez instytucje) jest dobre.
Myślę, że doświadczenie Teilharda było jednym z milowych kroków w moim przejściu od dających poczucie wewnętrznej równowagi neoscholastyki i integryzmu, do jątrzącego postmodernizmu. Jątrzącego, bo zrozumiałem, że na tym świecie wszelkie algorytmy wyznaczające co dobre, a co złe są tylko wyrazem ludzkiej pychy; że każda decyzja dzieje się w skomplikowanej i niejednoznacznej sytuacji, a więc wymaga dojrzałej odpowiedzialności; że przywiązanie do perspektyw meblujacych świat w czerni i bieli niszczy, a w konsekwencji zabija żywe doświadczenie i Boga, i innych ludzi (bez których, jak uczy św. Jan, jakiekolwiek doświadczenie Boga nigdy nie jest możliwe).
Wszelakoż myślałem o tym wszystkim w kontekście nie do końca związanym z Teilhardem. Zasadniczo bowiem refleksje te przyszły mi przy okazji zbliżającego się, warszawskiego koncertu Madonny. Nie mogę zupełnie o nim nie myśleć, jako że nie pozwoli mi na to polska prawica, dudniąca gdzie się da o obrazie uczuć religijnych, nieszanowaniu rocznicy Powstania Warszawskiego i tak w koło Macieju. Męcząca to retoryka i męczące skutki - skonfundowała mnie informacja, że przed koncertem Madonny emitować będą film o Powstaniu.
Nie czas to i nie miejsce ani na doszkalanie z historii, ani na terroryzowanie historią - mając szacunek dla powstańców i ich rodzin (także mojej) mam dość wmawiania mi, że muszę uznać słuszność decyzji o wybuchu powstania. Obawiam się więc, że decyzja o projekcji filmu w takim a nie innym kontekście może przynieść skutki dokładnie odwrotne od planowanych.
Natomiast czas to na takie eventy i cieszę się, że Madonna świadomie wybiera tak prowokacyjne terminy swoich polskich występów. Cieszę się, bo tak jak niegdyś dla Baudelaire'a (a odmiennie od wielu polskich sprawiedliwych), tak dla niej świat symboli chrześcijańskich jest nadal żywy - bez tego wszelka transgresyjność jej gestów nie byłaby możliwa. Miast rzucać na nią kalumnie, wolę podejść do niej tak, jak kiedyś Bataille podszedł do Sade'a - studiujmy ją uważnie, badajmy, co i dlaczego nas boli, abyśmy po takim doświadczeniu wyszli inni niż byliśmy, bardziej żywi i bardziej krwawiący autentycznością swoich wyborów. I nie rzucajmy pierwsi kamieniem, skoro nie jesteśmy bez winy.
A całej prawicy, krzyczącej o obrazie uczuć religijnych, z chęcią powiem w twarz, że o ile Madonna jest dla mnie sposobem na ascezę mojej religijności, o tyle moje religijne uczucia obrażają właśnie oni. Choćby pychą, butą i poniżaniem drugiego człowieka , nie licującym ani z deklarowaną przez katolików, niezbywalną godnością osoby, ani z doświadczanym przez każdego tragizmem życia (niech przykład będzie spektakularny - Anna Grodzka i stosunek do Niej naszych sprawiedliwych). Cóż, zawsze łatwiej widzieć drzazgę niż belkę; cóż, po co pamiętać, że sprawdzianem naszego katolicyzmu jest wszystko to, co zrobimy najmniejszemu z naszych braci..?
Dziś, jak przed laty, czytanie Teilharda też nie przychodzi mi łatwo. Ale teraz z zupełnie odmiennych powodów. Drażni mnie jego naiwna wiara w postęp, lekceważenie (jakże scholastyczne!) aktywnego charakteru zła, czy naszpikowany naukowym żargonem styl. Cenię jednak jego przekonanie o organicznej jedności świata, w której człowiek przewodzi kosmicznej liturgii stworzeń (to piękny, głęboko prawosławny trop, na który zwrócił moją uwagę Jerzy Klinger), dostrzeganie boskości w tym, co najbardziej materialne (np. w kawałku żelaza), dowartościowanie immanentności Boga względem kosmosu czy przekonanie, że nie można obrażać się na świat i jego zmiany, bo wszystko, co powoduje w nim duchowy rozwój (nawet jeśli sprzeczne z literą podaną przez instytucje) jest dobre.
Myślę, że doświadczenie Teilharda było jednym z milowych kroków w moim przejściu od dających poczucie wewnętrznej równowagi neoscholastyki i integryzmu, do jątrzącego postmodernizmu. Jątrzącego, bo zrozumiałem, że na tym świecie wszelkie algorytmy wyznaczające co dobre, a co złe są tylko wyrazem ludzkiej pychy; że każda decyzja dzieje się w skomplikowanej i niejednoznacznej sytuacji, a więc wymaga dojrzałej odpowiedzialności; że przywiązanie do perspektyw meblujacych świat w czerni i bieli niszczy, a w konsekwencji zabija żywe doświadczenie i Boga, i innych ludzi (bez których, jak uczy św. Jan, jakiekolwiek doświadczenie Boga nigdy nie jest możliwe).
Wszelakoż myślałem o tym wszystkim w kontekście nie do końca związanym z Teilhardem. Zasadniczo bowiem refleksje te przyszły mi przy okazji zbliżającego się, warszawskiego koncertu Madonny. Nie mogę zupełnie o nim nie myśleć, jako że nie pozwoli mi na to polska prawica, dudniąca gdzie się da o obrazie uczuć religijnych, nieszanowaniu rocznicy Powstania Warszawskiego i tak w koło Macieju. Męcząca to retoryka i męczące skutki - skonfundowała mnie informacja, że przed koncertem Madonny emitować będą film o Powstaniu.
Nie czas to i nie miejsce ani na doszkalanie z historii, ani na terroryzowanie historią - mając szacunek dla powstańców i ich rodzin (także mojej) mam dość wmawiania mi, że muszę uznać słuszność decyzji o wybuchu powstania. Obawiam się więc, że decyzja o projekcji filmu w takim a nie innym kontekście może przynieść skutki dokładnie odwrotne od planowanych.
Natomiast czas to na takie eventy i cieszę się, że Madonna świadomie wybiera tak prowokacyjne terminy swoich polskich występów. Cieszę się, bo tak jak niegdyś dla Baudelaire'a (a odmiennie od wielu polskich sprawiedliwych), tak dla niej świat symboli chrześcijańskich jest nadal żywy - bez tego wszelka transgresyjność jej gestów nie byłaby możliwa. Miast rzucać na nią kalumnie, wolę podejść do niej tak, jak kiedyś Bataille podszedł do Sade'a - studiujmy ją uważnie, badajmy, co i dlaczego nas boli, abyśmy po takim doświadczeniu wyszli inni niż byliśmy, bardziej żywi i bardziej krwawiący autentycznością swoich wyborów. I nie rzucajmy pierwsi kamieniem, skoro nie jesteśmy bez winy.
A całej prawicy, krzyczącej o obrazie uczuć religijnych, z chęcią powiem w twarz, że o ile Madonna jest dla mnie sposobem na ascezę mojej religijności, o tyle moje religijne uczucia obrażają właśnie oni. Choćby pychą, butą i poniżaniem drugiego człowieka , nie licującym ani z deklarowaną przez katolików, niezbywalną godnością osoby, ani z doświadczanym przez każdego tragizmem życia (niech przykład będzie spektakularny - Anna Grodzka i stosunek do Niej naszych sprawiedliwych). Cóż, zawsze łatwiej widzieć drzazgę niż belkę; cóż, po co pamiętać, że sprawdzianem naszego katolicyzmu jest wszystko to, co zrobimy najmniejszemu z naszych braci..?
piątek, 13 lipca 2012
ŁAGIEWNIKI, DAROCH, PAPANDOPULO
Mamie, Zuzie, Krisowi i Lwu
Po raz kolejny przekonałem się, iż najpiękniejsze koncerty to te, w których muzyka spotyka się z miłością. Nie tylko do muzyki, ale również pomiędzy ludźmi, którzy na koncert się wybrali - wspólne skupienie i zasłuchanie, radość z bycia razem, szansa na wymianę myśli, emocji czy odczuć to elementy, które dobry koncert potrafią zamienić w koncert nadzwyczajny. Pretekstem do przypomnienia sobie tej starej prawdy był dzisiejszy wieczór na Festiwalu w łódzkich Łagiewnikach. Ekipą stawiliśmy się na nim w pierwszym rzędzie, by posłuchać wiolonczelisty Tomasza Darocha. Z którym dzielnie współzawodniczył organista Michał Olszewski.
W odróżnieniu od wielu łagiewnickich koncertów ten nie przypominał "sałatki z różnych kawałków mięsa" (tyle dosłownie znaczy potpourri, ale był starannie przemyślany pod kątem konstrukcji. Olszewski prezentował utwory eksplorujące technikę wariacji ostinatowych. Były więc rozmaite passacaglia i chaconnes., których taneczność tworzyła continuum z repertuarem wybranym przez Darocha, na który złożyła się III Suita wiolonczelowa Jana Sebastiana Bacha i Rapsodia Borisa Papandopulo.
W recitalu Olszewskiego najbardziej urzekły mnie Ciacona Johanna Pachelbela oraz Passacaglia i fuga c-moll Bacha. Były wyrafinowane kolorystycznie (piękna, pełna wyobraźni registracja), szlachetne konstrukcyjnie, a do tego zagrane z polotem, by nie rzec - z odrobiną (jakże dziś potrzebnego) szaleństwa. W przypadku Darocha gwoździem programu nie okazał się Bach, a Papandopulo. Wiolonczelista wspaniale prowadził narrację podkreślając wyraźne, ale subtelne zapożyczenia z folkloru, uwypuklając inspiracje bachowskie, precyzyjnie wygrywając flażolety, rozwijając przed słuchaczami cała paletę barw swojego instrumentu (jakżesz pięknie niusanował bogactwo brzmienia w odcinkach akordowych!). Chylę przed nim czoła za wprowadzenie na festiwal mało znanego w Polsce kompozytora (sam dokształcałem się wczoraj wraz z youtube). Chylę tym niżej, gdyż wprowadzenie to było zaiste mistrzowskie.
Tak piękny muzycznie wieczór powinien znaleźć dopełnienie. Mój na szczęście znalazł, ale tej opowieści nie będę już snuł w tym miejscu! Miast tego rzeknę: dobranoc!
poniedziałek, 9 lipca 2012
RIMBAUD, MON ANGE GARDIEN
Co można robić, słuchając Messiaena? Marzyć o heliotropach i myśleć o poetach, których połączyły te kwiaty - o Iwaszkiewiczu i o Rimbaudzie, tłumaczonym (także) przez Iwaszkiewicza.
Zawsze myślałem, że najtrudniej przyjdzie mi pisać i mówić o miłości i o Celanie, który stał się dla mnie metonimią śmierci. A więc o dwóch egzystencjalnych istnościach, które dotknęły mnie i naznaczyły w sposób szczególny. Obu jednak odwdzięczyłem się i słowem, i - w jakiejś mierze przynajmniej - życiem. Zupełnie bezradny zaś czuję się w przypadku Rimbauda.
Odkryłem go dawno temu. Jako cezurę dzielącą to, co dawne od tego co nowe, język zrytmizowanej i przegadanej poezji od języka skrótu, zgęszczenia emocji, przemilczenia.
Odkryłem go jako (po)nowoczesnego poszukiwacza własnego ja. Nie bojącego się przekraczania granic wytyczonych przez petits bourgeois, zagubienia w konwulsyjnej malignie własnych doznań, odczuć, synestezyjnego obcowania ze światem.
Odkryłem go jako przestrogę przed tym, by nie igrać z uczuciami drugiego człowieka, tego że granica mojej wolności musi się kończyć tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka.
Odkryłem go jako znak niezgody na osamotnienie, ale także jako symbol heroizmu - pójścia w osamotnieniu aż po kres, przed którym się nie ucieka.
Pamiętam, jak płakałem na Całkowitym zaćmieniu tęskniąc za zgodą na siebie, za choćby chwilą spełnienia, za wiecznym spokojem.
Pamiętam też, jak broniłem Rimbauda przed tymi, którzy chcieli pierwsi rzucić kamieniem.
Wciąż nie umiem o nim pisać, choć przy Livre du St.-Sacrament widzę - tak ostro, jak być może nigdy wcześniej - Go jako mysta wtajemniczającego mnie w drogi sacrum.
"Kryształ szarego nieba. Osobliwe zarysy mostów, jedne proste, drugie wygięte w łuki..." i Leo Ferre. Śpiewający strofy Rimbauda...
http://www.youtube.com/watch?v=eTRvvd8V--4&feature=related
Zawsze myślałem, że najtrudniej przyjdzie mi pisać i mówić o miłości i o Celanie, który stał się dla mnie metonimią śmierci. A więc o dwóch egzystencjalnych istnościach, które dotknęły mnie i naznaczyły w sposób szczególny. Obu jednak odwdzięczyłem się i słowem, i - w jakiejś mierze przynajmniej - życiem. Zupełnie bezradny zaś czuję się w przypadku Rimbauda.
Odkryłem go dawno temu. Jako cezurę dzielącą to, co dawne od tego co nowe, język zrytmizowanej i przegadanej poezji od języka skrótu, zgęszczenia emocji, przemilczenia.
Odkryłem go jako (po)nowoczesnego poszukiwacza własnego ja. Nie bojącego się przekraczania granic wytyczonych przez petits bourgeois, zagubienia w konwulsyjnej malignie własnych doznań, odczuć, synestezyjnego obcowania ze światem.
Odkryłem go jako przestrogę przed tym, by nie igrać z uczuciami drugiego człowieka, tego że granica mojej wolności musi się kończyć tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka.
Odkryłem go jako znak niezgody na osamotnienie, ale także jako symbol heroizmu - pójścia w osamotnieniu aż po kres, przed którym się nie ucieka.
Pamiętam, jak płakałem na Całkowitym zaćmieniu tęskniąc za zgodą na siebie, za choćby chwilą spełnienia, za wiecznym spokojem.
Pamiętam też, jak broniłem Rimbauda przed tymi, którzy chcieli pierwsi rzucić kamieniem.
Wciąż nie umiem o nim pisać, choć przy Livre du St.-Sacrament widzę - tak ostro, jak być może nigdy wcześniej - Go jako mysta wtajemniczającego mnie w drogi sacrum.
"Kryształ szarego nieba. Osobliwe zarysy mostów, jedne proste, drugie wygięte w łuki..." i Leo Ferre. Śpiewający strofy Rimbauda...
http://www.youtube.com/watch?v=eTRvvd8V--4&feature=related