wtorek, 20 września 2011

KILKA MYŚLI O MARLENIE DIETRICH I ŚWIĘTOŚCI

Zaczęło się od wczorajszego poranka. Radiowa "Dwójka" nadaje rano piosenkę polecaną przez jakąś kulturotwórczą osobistość. Wczoraj emitowano przebój Boba Dylana "Blowin' in the Wind". Piosenka bardzo mi bliska, aczkolwiek w moim przypadku bardziej związana z Marleną Dietrich niż z samym Dylanem. Wieczorem, biorąc już do ręki swobodniejszą lekturę, wyciągnąłem z półki piękny trzypłytowy album Dietrich, który sam w sobie obrosły jest wspomnieniami (Wojtku, dziękuję!). Wrzuciłem CD i jej niewielki, ale ciemny, ochrypły, aksamitny głos, kapitalna interpretacja i niezapomniany "berliner", którego dziś próżno już szukać, przeniosły mnie jakby w inną rzeczywistość.
Mam do Dietrich nadzwyczajny sentyment i wielki podziw. Konfrontując się z takimi postaciami, jak Ona, uświadamiam sobie, jakim spustoszeniem jest charakterystyczne dla Zachodu utożsamienie świętości z moralnością. Bo patrząc "moralnie" (co w gruncie rzeczy znaczy: z punktu widzenia uświęconego konwenansu) Dietrich można zarzucić bardzo wiele. Niejasne (powiedzmy eufemistycznie) relacje z córką. Biseksualizm. Rozwiązłość. Alkoholizm. Tyle że patrząc w ten sposób nie zobaczymy niczego. Dla mnie świętość nie jest stanem moralnym, ale ontologicznym. A grzech nie jest zmazą, z której trzeba się uwolnić za pomocą czarodziejskiej formuły, lecz tajemniczą sferą płynącą ze skończoności człowieka; sferą motywującą ciągłą drogę naprzód. I w tych kategoriach z Dietrich emanuje dla mnie coś wzniosłego i świętego:
- Jej niezłomna wierność szacunkowi dla człowieka, wolności, powołaniu (po naciąganie skóry głowy bateriami szpilek, bo to należy się słuchaczowi i muzyce);
- Jej jednoznaczne opowiedzenie się przeciw Hitlerowi i nazizmowi. (Jednoznaczne, bo za cenę utraty Ojczyzny na dłużej niż okres wojny. Być może na zawsze, bo nawet po śmierci berlińczycy i Niemcy nie przyjęli jej w poczet swoich).
I kiedy dobiega końca film Maximiliana Schella, kiedy głos starej i zgorzkniałej Dietrich rwie się z przepicia, a ona sama stacza w malignę, wiem, że mam do czynienia z wielkim człowiekiem, który nie bał się zapłacić sobą za to, co ważne, być może ogólnoludzko. I żadne słowa nie oddadzą tu tego, co powinno być oddane...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.