środa, 11 października 2017

VIVA ABIGAIL! VIVA FENENA!

Łódzka inscenizacja Verdiowskiego Nabucca liczy już sobie trzydzieści lat, w co aż nie chce się wierzyć. Łodzianie mieli okazję słyszeć w niej plejadę znakomitych artystów: Joannę Cortes, Krystynę Rorbach, Andrzeja Saciuka, Andrzeja Malinowskiego, Krzysztofa Bednara, Jolantę Bibel. Mimo upływu lat spektakl się nie zestarzał — cenię go za urodę plastyczną, brak udziwnień reżyserskich, a także za możliwość wysłuchania uwertury bez konieczności oglądania jakiejś „przed-akcji”. Wczoraj grany był po raz sto osiemdziesiąty. Wspomniano wprawdzie o jubileuszu, szkoda jednak, że wczorajszy spektakl nie został potraktowany bardziej uroczyście.
Wczorajszy wieczór zdecydowanie należał do Pań. Choć zabrzmi to patetycznie, Monika Cichocka i Bernadetta Grabias pokazały, na czym polega sceniczna kreacja. Obie doskonale wiedziały, po co są na scenie i co śpiewają. Rola Feneny jest malutka i bardzo statyczna. Grabias tchnęła w nią życie dzięki umiejętnej grze mimicznej i wymownemu gestowi, który nigdy nie był pusty. Cichocka z kolei mistrzowsko pokazywała dumę, wściekłość czy smutek Abigaili, zupełną rewelacją zaś było, gdy całym ciałem syciła swoją postać pogardą i tryumfem, do których inspirował ją obłąkany Nabucco. Obie stworzyły także kapitalne portrety wokalne swoich bohaterek. Nie wiem, z jakimi bogami podpisała pakt Cichocka, ale poczułem się, jakbym podróżował w czasie. Taki sam zachwyt czułem jako szczeniak, gdy słyszałem ją po raz pierwszy. To głos gęsty i srebrzysty, wszelako ciemniejszy niż kiedyś, miękki atak, powściągnięcie wibracji, swobodne przechodzenie „na piersi”, tak potrzebne w tej roli, dobra koloratura.  (Filowany tryl na w pełni „żywym” oddechu w cabaletcie z aktu II był imponujący!). Głos Grabias także — na moje ucho — ściemniał i więcej w nim zielonkawych barw niż kiedyś. Swoboda brzmienia i ekspresyjne wykorzystanie kolorów sprawiły, że na długo wryło mi się w pamięć cantabile Feneny. Szkoda, że ten jedyny solowy fragment tej bohaterki jest taki krótki. Grabias śpiewała go piękną frazą i bardzo retorycznie, choćby w górze nadawała swemu mezzosopranowi brzmienie nieco przytłumione, by na koniec rozjaśnić go i usrebrzyć. Wspaniale też wypadło pożegnanie Abigaili — w sumie finał poruszył mnie do tego stopnia, że wszelkie wokalne akrobacje z wcześniejszych fragmentów wydały mi się tylko igraszką.

Gorzej było z męską częścią obsady. W głosie Zenona Kowalskiego znać już upływ czasu. Najwięcej satysfakcji sprawił mi w duecie z Abigailą z aktu III i w modlitwie do Jahwe z aktu IV (ale już nie w wieńczącej scenę cabaletcie). Był przy tym — niestety — nijaki aktorsko. Gdy Zachariasz cisnął mu pod stopy Fenenę, deklarując, że gotów ją zabić, na Nabuccu Kowalskiego nie zrobiło to żadnego wrażenia. Ekspresji scenicznej nie zmienił także obłęd, a w kontekście całości można się było zastanawiać, czy przypadkiem dla Śpiewaka nie jest wszystko jedno, czy Nabucco to król Babilonu, czy nazwa worka na ziemniaki. Zachariasz Zbigniewa Wunscha był zwyczajnie odśpiewany. Artyście brakowało charyzmy, nie udało mu się stworzyć jakiegokolwiek nastroju w modlitwie z aktu II, gra była mocno „papierowa”. Sam głos Wunscha jest urodziwy, zwłaszcza w górze i wyższej średnicy, gdy osadzony jest na „masce”. Dołom brakowało niekiedy wyrazistości, gęstości i mocy, sama emisja zaś był, powiedzmy, nierówna, głos niekiedy wycofywał się i grzązł. W systemie wokalnych „fachów” Zacharias to Seriöser Bass, Wunsch natomiast to basbaryton, być może dlatego nie czułem pełnej satysfakcji słuchając go na scenie. Uroda głosu jest w jakiejś mierze kwestią gustu, ale życzyłbym sobie, żeby Krzysztof Marciniak (Izmael) lepiej panował nad wibracją. Na wyróżnienie zasługuje w moim odczuciu Andrzej Staniewski, który stworzył wiarygodną postać arcykapłana Baala, którą wyśpiewał głosem o wyrównanej emisji i dopasowanym do roli brzmieniu.


Z powierzonych mu zadań znakomicie wywiązał się chór. Znakomicie rozplanowano dramaturgicznie szlagierowe Va, pensiero. Zrozumiały był także podawany ze sceny tekst. Orkiestrze wiodło się różnie, ale znaczną część partytury zagrała bardzo dobrze.  Niewątpliwie to zasługa Tadeusza Kozłowskiego, który znakomicie „czuje” operę. Mając w pamięci szalenie intensywne, kolorystycznie bogate święto wiosny, którym dyrygował, odniosłem wczoraj wrażenie, że w tym ogranym przez niego tytule jest już jednak trochę za dużo rutyny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.