sobota, 9 sierpnia 2014

LIBERALNA ŻULERNIA. RZECZ O ŁODZI

W 2011 r. brałem udział w sesji organizowanej na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ (za sprawą dr. Marcina Kafara), która poświęcona była relacjom łączącym biografie naukow i biografie pozazawodowe humanistów. Za sprawą Małgorzaty Kostrzyńskiej poruszyliśmy wtedy kwestię życiowych rozbitków, bezdomnych, i tego, jak prowadzone przez Nią badania tej grupy społecznej silnie związane były z doświadczeniami pozanaukowymi, osobistymi.
Owocem tamtego spotkania jest monografia Biografie naukowe, w której znalazł się tekst Kostrzyńskiej, nadzwyczaj wrażliwy i stawiający czytelnika wobec emocjonalnych i intelektualnych wyzwań. Autorka szczerze referuje w nim sposób, w jaki otwierała się na bezdomnych. Pisze o ich poszukiwaniu normalności (choćby o tym, że kawałki "przestrzeni niczyjej" bezdomni starają się oswajać i nadają im cechy domu: Dlaczego wracam na ten Plac? - mówił w wywiadzie jeden z bezdomnych - Nie wiem, jak to jest z natury człowieka, ale moim zdaniem człowiek jest jak szczur... do wszystkiego umie się przywyczaić. [...] - ...to jest twój dom... - ... NOO..."). O tym, jaką radość sprawia im angażowanie się w relacje; o etycznych dylematach badacza, który staje się im bliski, a przecież kończąc naukowy projekt opuści ich świat, przynajmniej na dotychczasowych zasadach współbycia. Pisze o chorym systemie, który nie udzieli pomocy bezdomnemu, gdy ten nie śmierdzi i jest zbyt czysty. Zwyczajnie, pisze o nich jak o ludziach, z róznych przyczyn skazanych na budowanie swojej niszy. Ale czy my także nie żyjemy w naszych niszach?
Swój tekst Kostrzyńska kończy następująco:
"Dziś wiem, że tylko od nas - 'domnych' zależy, czy w bezdomnym dostrzeżemy 'brudnego, śmierdzącego, zawszawionego flejtucha bez honoru", czy też Człowieka, który tak jak my - "nie-bezdomni", posiada lepsze, jak i gorsze chwile w życiu, ma swoje radości i problemy, tęskni za ciepłem i miłością, za spokojem rodzinnym, doświadcza cierpienia i jest bogaty w mądrość, której od niego możemy się uczyć".
Przytacza też fragement wypowiedzi bezdomnego: "Nie sztuką jest dać na przykład ooo wyjmiesz mi z portfela dwa złote i dasz mi ooo idź se kup bułkę i kawałek pasztetowej. ALE SZTUKĄ JEST POŚWIĘCIĆ KAWAŁEK CZASU SWOJEGO CZASU DLA KOGOŚ ... TO JEST SZTUKA".

Ten tekst jest dla mnie wyrzutem sumienia, bo wiem, że nie dorastam do jego przesłania. Wiem, że smród, zapijaczenie itd. itp. bywają dla mnie przeszkodą. Ale wiem także, że gdy trzeba dzwonię na pogotowie lub informuję stosowne służby. I nie udaję, że jestem lepszy w tym sensie, że wiem, że bezdomnym mogę stać się także ja - w życiu wszystko jest bowiem możliwe.

Piszę o tym wszystkim dlatego że rozsierdził mnie tekst w Liberte! Przegapiłbym go, gdyby nie Marcin Leszczyński. Dobrze się stało, że mogłem go przeczytać, choć bez tej lektury byłbym spokojniejszy.
Zmajstrował go Michał Augustyn i wymownie zatytułował Żul-City (przyczynek do przewodnika bardzo tendencyjnego). 

Tekst napisany jest w takim oto duchu:
"Ten żul mnie dobił, przeważył szalę, był jak kontrapunkt, kropka nad „i” (może kreska w „ł”), zbrodnia po długim jej wyczekiwaniu, kropla, co przelała czarę goryczy, granica, po której przekroczeniu nic nie jest już takie jak wcześniej… Krótko: w żulu objawiło mi się Żul-Miasto.
Żul wyglądał jak kupka szmat i cuchnął jak przemoczone truchło psa; a kiedy dwóch policjantów go podniosło, zaczęły się z niego sypać larwy much, które złożyły jaja w żula przegniłych nogach. Leżał u zbiegu ulic Piotrkowskiej i Tuwima, przytulony do budynku, który straszy, bo jest pusty i nie wiadomo komu ani czemu służy.
Moje miasto, jak żadne inne, zasługuje na to, by je przyjezdnym wytłumaczyć, napisać dla nich specjalny przewodnik, pomyślałem, patrząc na rozpełzające się larwy, zaskoczone nagłym i gwałtownym ruchem swojej spiżarni…
Czytelniku niniejszego przewodnika, Turysto, który się tu wybrałeś bądź który się wybrać zamierzasz: „Z żula powstałeś i w żula się obrócisz”, taki napis widnieje na każdej z rogatek naszego Żul-City. Tego się tutaj spodziewaj, to właśnie będzie ci dane.
[…]
Jeżeli się odważysz, to – udając zabłąkanego przedstawiciela jednego z kilkudziesięciu banków obsługujących nędzę Żul-City albo kuriera firmy przesyłkowej przynoszącego tylko złe wieści – wejdź do któregokolwiek z mijanych budynków. Przyjmijmy, Czytelniku niniejszego przewodnika, że domy w Żul-City to strupy i wrzody na jego dupsku. Wizyta będzie więc wejściem w strukturę czyraka. Zobaczysz klatki schodowe, których nikt nie remontował od lat, a w nich mieszkania, w których nawet powietrze lepi się od brudu. Przywitają cię w nich ludzie bezzębni bądź uzębieni próchniczo, ze schorzeniami skóry, którymi zarazili (nie)swoje domy i podwórka; prole żyjący w środku Europy za dolara dziennie, może dwa, często pijani bądź pijaństwa wyczekujący. Za komuny ci ludzie produkowali brzydkie materiały, brzydkie ciuchy i brzydkie do nich dodatki. Od dwudziestu lat nie ma już fabryk brzydkich ciuchów, ale brzydota w Żul-City produkuje się sama i wypełnia już prawie wszystkie rzeczy i ludzi. Zrobisz tu wiele „artystycznych” zdjęć; kto wie, być może jedno z nich zasłuży nawet na World Press Photo. Nędza niezmiennie sprzedaje się dobrze i budzi ciekawość w sytym świecie, z którego być może przybywasz ty bądź twoi znajomi, których tutaj zaprosiłeś.
W takich właśnie miejscach rodzą się matki, które z premedytacją głodzą na śmierć swoje dzieci; nawet jeżeli wyjechały z Żul-City do City jak najbardziej prawdziwego, to zabrały z sobą smród klatek schodowych i nędznych nor, który wżarł im się w pory w skórze i za pośrednictwem przegniłego krwiobiegu zniszczył ich mózgi nieodwracalnie. Dokądkolwiek by nie emigrowały, nigdy nie przestaną być lodzerżulami. To tutaj mieszkają rodzice, którzy kolejne rodzące się im dzieci mordują i wkładają do beczek, takich samych jak gdzie indziej w Polsce używa się do kiszenia ogórków (kiszony ogórek – sfermentowane warzywo, którym zagryza się wódkę); beczki następnie umieszczają w szafie i żyją obok nich z pozostałymi dziećmi jakby nigdy nic (raz w roku, w Wigilię kładą na tych beczkach opłatek – taką świąteczną namiastkę komunii świętej). W tych kamienicach mieszkają sanitariusze, którzy mordowali w karetkach pogotowia dziesiątki, a może setki pacjentów, by ich ciała sprzedać zakładom pogrzebowym. Długa jest lista lodzerżuli zaproszonych na rokroczny bal u Szatana.
Przy czym, Turysto, pamiętaj, że nie masz się tu czego obawiać; lodzerżule raczej nie zrobią ci krzywdy; agresję kierują przeciwko przedstawicielom własnego gatunku czy plemienia, jeśli wolisz… [...] Żul-City dowodzi, że proletariusze nigdy nie chcieli mieszkać w pięknych kamienicach i pałacach wyzyskiwaczy. Oni je chcieli zgwałcić, sprofanować i na koniec zniszczyć. Chcieli, by świat był taki jak oni: głupi, brzydki, okrutny i cuchnący. I w Żul-City im się udało. Możesz, Turysto, zajrzeć na przykład na podwórze pałacu Steinertów. Zobaczysz, że lodzerżule, obok XIX-wiecznej architektury, nienawidzą również zieleni. Zniszczony ogród jest dowodem na to, że lewicowość nie jest naturalnym sprzymierzeńcem ruchów mających za cel obronę przyrody.
Być moze to wszystko ironia, jakaś subtelna gra z czytelnikiem, zwłaszcza tym, należącym do nielicznej - zdaniem Augustyna - grupki miejskich rewolucjonistów. A może ma pobudzić sumienia konserwatywnych polityków, których działania także się nie sprawdziły?
Chciałbym przypisać temu tekstowi takie cechy. Sam, niestety, ich nie widzę. Jest on dla mnie raczej wyrazem zdehumanizowanego liberalnego poczucia wyższości, w którym bezdomni sprowadzeni są do roli pod-ludzi, zanieczyszczających miasto i psujących jego wizerunek. Nie widzę w nim wrażliwości na ludzki dramat, tak samo jak nie widzę potrzeby rewitalizacji czy regeneracji rzeczywistości, próby włączenua wykluczonych, żmudnej przebudowy przestrzeni społecznej i miejskiej. Jest za to pragnienie czystości i czystski, świata yuppies biegnących w wyścigu o społeczny prestiż i finansowy awantaż. Którym zbyt wiele przeszkadza, bo za niskie i za mało prężne.

Wolność w wydaniu Liberte! mocno mnie mierzi, budzi żywą niechęć, gdy natykam się na takie teksty, jak ten. Owszem, jako masonowi, idea wolności jest mi fundamentalnie bliska. Ale wespół z równością i braterstwem. A to znaczy, że w każdym staram się (lepiej lub gorzej, nie mówię, że nie mam nic na sumieniu!) widzieć człowieka. Także w bezdomnym. W żulu. 
Dla narratora tego tekstu - jak i dla konsekwentnego liberalizmu - w żulu człowieka zobaczyć się nie da. Brat należy do własnej kasty - ekonomicznie wy(g)(b)ranego.

Łódź jest miastem tragicznym, bo od lat brakuje w nim polityków z ideą i sercem do miasta, a nie do własnych interesików (ostatnim była Michalina Tatarkówna-Majkowska, bez względu na to, co roi się prawicy). Ale nie jest Żul-City. I droga obrana przez Liberte! mu nie pomoże.
Żeby budować, trzeba znać potencjał i mieć kapitał. Kapitał zaczyna się od tego, że Łódź jest własnością wszstkich, także żuli. I dlatego w każdym trzeba widzieć brata! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.