niedziela, 14 lipca 2013

WIELOMIŁOSNA KARUZELA

Siedząc dziś w pociągu, z tęsknotą w sercu zostawiając za sobą Przyjaciół i odmierzając czas, który trzeba będzie spędził na mało wygodnej wagonowej ławce, moje myśli uciekały nie tylko do pięknych, a minionych już chwil, ale przyniosły także wspomnienie z czasów, gdy pisałem swoją pracę magisterską.

Dyskutowałem w niej m. in. filozofię Georges'a Canguilhema. A by dyskutować z nią i nad nią musiałem przejść inicjację do filozofii medycyny. 
Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy wkraczałem w krąg dyskusji nad tym, co jest chorobą, a co zdrowiem, co życiem, a co śmiercią, co normą, a co patologią. 

W pierwszej kwestii krążyłem wokół przeciwstawnych podejść: redukcjonistycznego i holistycznego, a także wokół koncepcji Boorse'a i Nordenfelda. Śledziłem argumenty na rzecz tezy, że choroba jest stanem danego organu bądź nowym stanem całego organizmu, zakłóceniem równowagi ustroju bądź zawężeniem elastyczności organizmu w adaptowaniu się do zmieniających się warunków życia.

W drugiej śledziłem kontrowersje związane ze śmiercią mózgową, kwestionujące zasadność uznawania śmierci mózgowej jako śmierci po prostu.

W trzeciej wchodziłem w klimat kontrowersji związanych ze statystycznym aspektem wszelkich badań laboratoryjnych. Canguilhem kładł szczególny nacisk na aspekt uśrednienia wartości uznawanych za "normalne", co prowadziło go do wniosku, że wszelka norma jako średnia jednako wiele mówi, jak przemilcza czy przekłamuje w kontekście indywidualnego organizmu.
Z badaniami laboratoryjnymi byłoby tedy podobnie do innych statystyk - choćby średnia pensja w Polsce, ustalona na wysokość circa 4500 dla budżetówki niewiele mówi o realnych płacach większości z nas, mówi za to dużo o rozwarstwieniu między "klasami płacowymi". Ujmując rzecz analogicznie, zachwianie wskaźników badań, odejście od stanu normalnego, nie jest diagnozą choroby, jest wskazówką dla dalszych poszukiwań, które równie dobrze potwierdzić mogą stan chorobowy, jak i doprowadzić do uznania, że organizm pacjenta działa w sposób niestandardowy, ale czy znaczy to, że nienormalny?

***
Człowiek normalny jest dla Canguilhema "człowiekiem normatywnym, istotą, która jest w stanie ustanowić nowe, nawet organiczne normy".
Normatywność człowieka jest ekspresją życia, pojmowanego jako kreatywna i afirmatywna siła ustanawiania wartości, elastycznej, twórczej odpowiedzi na zmienne bodźce płynące ze środowiska, pozwalające człowiekowi trwać bez zakłóceń. 

W perspektywie Canguilhema normatywność jest egidą dla elastyczności, zdolnością dla kreowania ciągle nowych norm, służących sprostaniu zmiennemu status quo.
Jest umiejętnoscią podejmowania ryzyka i stawiania czoła zagrożeniom.

***
Dla wielu brzmi to zapewne paradoksalnie. Jeszcze bardziej paradoksalne będzie zapewne Canguilhemowskie ujęcie choroby: dopatrzenie się w niej zaniku normatywnej elastyczności, przywiązania organizmu do działania według ściśle wyznaczonych i niezmiennych norm, bez względu na zmieniające się środowisko.
Choroba zatem to nie brak normy, ale przesadne do normy przywiązanie!

Choroba czy nie-normatywność są wszelako dla człowieka istotne. Stanowią bowiem momenty, w których można świadomie postawić pytanie o życie, o dalsze funkcjonowanie, o przywrócenie elastyczności.
Elementy negatywne wskazują bowiem na życie, jako na coś zablokowanego, a ich rozwiązanie prowadzić ma do odzyskania elastycznej, kreatywnej i afirmatywnej normatywności.

Jest tak i w przypadku chorób "ciała", jak i chorób "ducha" - wprowadzam to rozróżnienie, gdyż funkcjonuje potocznie, ale świadom jestem jego problematyczności.
Choroby ducha są szczególnym splotem zakłóceń na poziomie normatywności i społecznej normalizacji. 
Zakłócenie sprawnego funkcjonowania wynikać bowiem może z represji, jakie nakłada na jednostkę standaryzujący ją zespół społecznych norm, pewnego aksjologicznego projektu prezentowanego jednostce jako niezmienny, trwały, nieprzekraczalny system.

***
Szczególnym elementem tej represywności może być sankcjonowana społeczne terapia (u psychologa, seksuologa, coacha).
Z represją tą mamy do czynienia zawsze wtedy, gdy terapeuta nie podąża za swoim podopiecznym, gdy nie wsłuchuje się w jego opowieść, gdy nie szuka sposoby na przywrócenie elastyczności zablokowanego życia, ale gdy mierzy pacjenta miarą akceptowanych przez siebie norm, fetyszyzując dziejowy, a więc przygodny i przemijający, projekt. Gdy zamiast pójść za pacjentem i jego życiem idzie za stereotypem, piętnując, uogólniając, będąc nieuważnym, oceniając negatywność doświadczenia, zamiast dostrzec w nim instrument odblokowania witalnych mocy.

***
Wiem, mocno abstrakcyjne te wywody.
Wiem, dla wielu kontrowersyjne.
Ale przyszły mi do głowy a propos wywiadu, jaki na temat wielomiłości udzieliła seksuolożka Violetta Nowacka.

To tekst przerażający, odsłaniający bowiem fundamentalne braki w rozumieniu, że medycyna nie jest zbiorem niezmiennych tez, ale polem kontrowersji, dyskusji, których celem nie jest negowanie praktyki lekarskiej, ale jej ulepszanie, choćby poprzez uwrażliwienie na pacjenta.

To tekst niepokojący, odsłaniający bowiem elementarne braki w wiedzy metodologicznej. Jak łatwo choćby generalizuje się tu zjawisko wielomiłości, z kilku przypadków wnioskując o całości (a  wystarczyłoby poczytać elementarny podręcznik do logiki).

To tekst konfundujący, pokazujący bowiem, że lekarka nie pojmuje istoty swojego zawodu - jej rolą nie jest pomoc osobom odczuwającym swoją sytuację jako zdrową, ale pomoc tym, którzy sobie z nią nie radzą. Jej uogólnienia, piętnowanie i stereotypizacja dają się podciągnąć pod przypadek laryngologa, który operowałby przegrody nosowe wszystkim ludziom tylko dlatego że część populacji przegrody ma krzywe.

W końcu to tekst wykazujący brak rozeznania Pani Doktor nie tylko w dorobku współczesnej humanistyki, ale i w debatach z psychiatrycznych i psychoterapeutycznych, w których wyświetla się właśnie nasze uwikłanie w standaryzację społeczną - jestem ciekaw, na ile Pani doktor słuchała poliamorystów, a na ile wszystko, co mówili podporządkowywała przyjętym przez siebie wartościom, normom czy dyrektywom.

***
Nie mam zamiaru rozbierać tego wywiadu na części pierwsze, analizować wszystkich wpadek, czy pokazywać, że dopuszczalne i zasadne jest posiadanie odrębnego zdania. W końcu to tylko wpis na blogu [drobiazgowe rozważania można zleźć tutaj].
Wyrażam tu tylko swoje obawy co do terapeutów umacniających stereotypy i mało autorefleksyjnych. Takich, którzy nie drążą tematu (a na temat wielomiłości, ale także nadużyć w powoływaniu się na nią, poczytać można całkiem sporo), za co stanowczo oceniają. Terapeutów-celebrytów, dla których pacjent nie jest indywidualną, niepowtarzalną, normatywną jednostką, ale przypadkiem mody czy uogólnionego, społecznego zjawiska.

Takie zamknięcie i skostnienie byłoby zapewne - gdyby przyłożyć do niego matrycę Canguilhema - nie-normalne, w odróżnieniu od odpowiedzialnie przeżywanej wielomiłości, która mogłaby stanowić piękny wyraz afirmatywnej mocy stanowiącego wartości życia.
Rolą terapeuty jest pomóc rozsądzić, komu wielomiłość w owej afirmacji się przysłuży, a dla kogo nie będzie drogą.
Karuzela Pani Doktor nie jest moją karuzelą. Tak samo, jak jej gabinet i oferta terapii.

Ale cóż, w Kochanówce nie mają nic przeciwko, by jako chorobę rozpoznać filozofowanie.
Lepszego komenatrza nie trzeba!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.