sobota, 17 września 2011

DLACZEGO LUBIĘ POSTMODERNIZM?

Jako dziwoląg nigdy nie przepadałem za Georgiem Solitm. Zamiast niego wolałem Marka Janowskiego (przy Wagnerze) czy Colina Davisa (przy Verdim). Nigdy nie lubiłem Glenna Goulda. Bacha na fortepianie rezerwując dla Rosalyn Tureck. Od zawsze nie znosiłem Karajana, choć w drodze wyjątku frajdę sprawia mi kilka jego nagrań z lat 50ych i "Madama Buttrefly" z Mirellą Freni i Luciano Pavarottim.
Od dawna lubię też postmodernizm. Dlaczego?
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy tkwić przy zdaniu Iwaszkiewicza, który w książeczce o Bachu wybrzydzał nad powrotem do dawnych instrumentów, dawnych smyczków i metod wykonawczych zalecając grę na tym, co najnowsze. Jego modernistyczne przywiązanie do postępu to co nowe automatycznie wiązało z tym co lepsze.
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy oddawać kult najnowszym nagraniom muzyki dawnej robionym w "dawnym stylu". Przecież początkowo przekonywano nas, że nagrania te są wierną repliką tego, jak muzykę dawną grano w dawnych czasach (i dziś w Polsce wciąż jeszcze się to czyni, choć Zachód wie już doskonale, że "historyczne poinformowanie" nie oznacza replikowania). A tak, nie mam problemu z tym, że lubiąc Pierre'a Hantai, Andreasa Staiera czy Alinę Ratkowską i tak z klawesynistów najbardziej lubię Wandę Landowską!
Gdyby nie postmodernizm trzeba by ugrzęznąć w nieustannym "awangardyzowaniu" awangardy, w lekceważeniu tradycji, zamienianiu muzyki w grę idei i coraz nudniejszą wariację na temat struktury.
Gdyby nie postmodernizm nie byłoby George'a Crumba! Po raz nie wiem który z satysfakcją wracam masowo do jego kompozycji. A wszystko za sprawą książi Marty Szoki Crumbowi poświęconą. Choć nie tak dawno skończyłem jeden z moich "sezonów z C.", Szoka zainspirowała mnie do rozpoczęcia kolejnego. Przeszukałem więc płytotekę, uzupełniłem kolekcję o rzeczy pisane do słów Lorki. I znów nie mogę wyjść z podziwu. Dla duchowej aury tej muzyki. Jej temperatury. Krystalicznie czystej faktury. Fenomenalnego poszerzenia spektrum dźwięku. Przywoływanych tematów, aluzji, cytacji. Świadomości, że powtórzenie różnicuje. Żyje w tej muzyce dorobek przeszłych pokoleń; traktowany jest z szacunkiem, acz bez patosu i namaszczenia, które mogą zabić każdego wrażliwego słuchacza w nadętej robocie Pendereckiego (to mój absolutny anty-typ!). Czuć w tym wszystkim ogień, duende. I myślę sobie, że ten odsądzany od czci i wiary postmodernizm nie tyle zagraża, co ocala - otwiera pole, w którym to, co minione odnajduje swą wartość, w którym z tradycji czerpać można żywe soki zamiast biec na oślep do przodu bądź pozostawać w miejscu. Postmodernizm jest jak ewangeliczna postawa przypisana roztropnemu: postawa wyciągania ze skarbca tego, co stare i tego, co nowe. A że przy tym zabiegu stare nigdy nie jest takie jak było? Że można patrzeć na nie z przymrużeniem oka? I że nigdy nie wybiera się wszystkiego, część tradycji - jako nieaktualną, nieciekawą czy szkodliwą, po prostu się porzuca? To też wyraz szacunku - dla historii, która, jak człowiek, karmi się skończonością. Mnie w każdym razie to nie przerażą. I celowo pisząc o muzyce piszę o postmodernizmie-w-ogóle. Bo jeśli on jest (był?) - a wcale nie jestem tego pewien - to jest/był szansą we wszystkich swych przejawach. O ile człowiek za bardzo się nim nie przejmie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.