sobota, 27 października 2012

MIASTO I MUZEUM, CZYLI STOSUJĄC FILOZOFIĘ

Gdy wczoraj rozpoczynały się Łódzkie Warsztaty Filozoficzne spędzałem kolejną porcję czasu do doprowadzaniu do porządku swojego kręgosłupa. Mimo to, moje myśli towarzyszyły i rozpoczynającej się imprezie, i jej Organizatorom. Egida filozofii stosowanej, zbierająca wykłady, referaty i wydarzenia artystyczne, jest bowiem formułą, wobec której nie można przejść obojętnym. W moim przypadku jest to nieobojętność wdzięczna i radosna - w końcu przypomniano, że filozof nie mówi dziwnych rzeczy (dla nich samych), ale że jego myśl ma stanąć na przeciw problemów człowieczego świata. 

Hasło filozofia stosowana jest formułą nadzwyczaj pojemną. W Łodzi debatuje się i będzie debatować o gender, przestrzeni wirtualnej i estetyce. A już chciałoby się podpowiedzieć Organizatorom kolejne obszary istotne dla wspólnej, warsztatowej refleksji, może mniej obszerne od tegorocznych, ale i mniej uczęszczane, pozwalające bardziej rozwinąć filozoficzne skrzydła.
Dzięki mądrości Organizatorów, którzy rozpoczęli Warsztaty grą miejską, na obszary te uczestnicy i tak musieli zwrócić uwagę. Albowiem pierwszym jest miasto, a drugim muzem.

Namysłu poświęconego filozofii miasta na Warsztatach faktycznie mi brakuje. Sądzę poza tym, że projekty związane z tym nurtem refleksji filozoficznej mogą być dzisiaj kluczowe - miasto, którego władze nie mają żadnego pomysłu na jego rozwój, domaga się szczególnej uwagi osób kompetentnych. Wspólny projekt starszych i młodszych filozofów, hitsoryków sztuki, architektów, geografów (warto pamiętać, że filozofię miasta czy szerzej filozofię przestrzeni rozwija się w Polsce na UAMie - myślę tu o Ewie Rewers, i własnie na UŁ - tu myślę z kolei o Krystynie Rembowskiej) i artystów (a nie jest to bynajmniej lista zamknięta) mógłby przekuć się w konkretne propozycje strategicznych zmian.

Po lekturze książki Piotra Piotrowskiego Muzeum krytyczne jeszcze bardziej brakuje mi czegoś, co roboczo mogę nazwać filozofią muzeum. Piotrowski przekonał mnie bowiem, że muzeum nie jest instytucją anachroniczną, ale ważnym, strategicznym niekiedy, aktorem w mówieniu o współczesnej wspólnocie i jej problemach. Przekonał mnie także, jak płodna i ważna może być współpraca choćby filozofa i kuratora. Na Zachodzie związki te nie są zresztą niczym nowym. Idąc za Piotrowskim wskazać tu można dwa punkty orientacyjne. 
Pierwszym byłoby Altes Museum a Berlinie, ucieleśniające Heglowską filozofię dziejów i stanowiące "materialną" ekspresję Aufhebung. 
Drugim byłaby wystawa Making Things Public przygotowana wespół w zespół przez Brunona Latoura oraz Petera Weibla.

W mieście, z którego celowymi posunięciami wymazywano i wymzauje się pamięć, debata nad muzeum - jego heterotopicznością, glokalnością, sieciowością czy politycznością stanowi warunek sine qua non budzenia pamięci i kształtowania loklalnej tożsamości. 
Założenia takie, jak Księży Młyn, realizacje takie jak Manufaktura, nekropolie i rozsiane placówki muzealne, wśród których MS regularnie zabiera głos w sprawach społecznych (chociażby współpracując z Krytyką Polityczną, czy organizując wykłady i warsztaty, choćby Ewy Domańskiej) pozwalają mi sądzić, że łódzkie środowisko jak żadne inne powołane jest do tego, by przełamać impas polskiej muzeologii. I stworzyć coś, czego bardzo w Polsce brakuje, własnie filozofię muzeum.

Trzymając kciuki za tegoroczną edycję Warsztatów podpowiadam temat na następne. Temat stosowany, chyba ambitny, wzniecajacy iskrę, która wychodząć z Łodzi może zapalić płomieć w wielu umysłach!

czwartek, 18 października 2012

O LEWICY I PEDAGOGICE PRZYJAŹNI

1. 
Jesień ma w sobie coś egzystencjalnie rozjątrzonego. Wracając z pracy wlekącymi się autobusami częściej zamyślam się nad tematami w jakiejś mierze gorzkimi, choć bardziej wspólnotowymi niż w pogodne, wiosenne czy letnie wieczory.

2. 
Dopadło mnie dziś poczucie, w jak zakłamanej epoce żyjemy. Nie mówię wcale o naszych czasach, taka konstatacja byłaby zbyt prosta. Myślę o formacji (post)modernistycznej, utworzonej na złudnej idei indywidualizmu. Bo coś jest z tym indywidualizmem nie tak. Nie wiem, jakie zamieszanie dokonało się na przełomie XVI i XVII wieku, ale gloryfikacja człowieka oraz jego niezwykłości stała się tam przykrywką dla projektów pacyfikujących jakiekolwiek oznaki indywidualizmu.

3. 
Sztandarowym i celowo prowokacyjnym przykładem niech będzie tu Tomasz z Akwinu. Jeśli wierzyć współczesnym badaczom, choćby takim jak Jean-Pierre Torrell, Tomasz był osobą wyjątkowo niepokorną i samodzielną. Buńczuczny (zdarzało mu się w swoich pracach drażnić intelektualnego przeciwnika), cholernyczny (niektórym przeciwnikom nieźle się w tych pracach dostało, choć łacińskie inwektywy brzmią dzisiaj dla nas wyjątkowo nobliwie), znający swoją wartość i niepokorny - potrafił nie tylko wyłamać się opinio communis teologów swojego zakonu, nie tylko bronił autonomii ludzkiego sumienia (jeśli sumienie mówi Ci, że wierzyć w Chrystusa to grzech, słuchaj sumienia, jeśli sumienie mówi Ci, że rezygnacja z cudzołostwa jest grzechem, słuchaj sumienia - czy dzisiaj kojarzymy to w jakikolwiek sposób z Akwinatą?), ale wiedział też, że zbyt wiele kwestii nie należących do dziedziny wiary przyjmuje się i odrzuca właśnie z jej powodu, czyniąc szkodę właśnie wierze i będącej jej racjonalizacją teologii (czy raczej sacra dostrina). W życiu Tomasza, w napięciu jego dzieł, w cierpliwym słuchaniu głosów myślących inaczej i dyskutowaniu z nimi tylko za pomocą autorytetów i punktów odniesienia, które oni akceptowali, nie ma nic z pomnikowego Doktora Kościoła, skonstruowanego u progu nowoczesności. Nie ma w nim nic, co zamykałoby dyskusję, co byłoby ostatecznym słowem prawdy. 

4. 
Być może nowoczesność rodziła się w czasach nazbyt pozbawionych poczucia pewności, by nie pokusić się o dialektyczne spięcie reotryki indywidualizmu i praktyki dogmatyzmu. Tak przynajmniej pokazuje Stephen Toulmin w swojej Cosmopolis.W tym, co zasadnicze, zgadzam się z jego diagnozą. Zgadzam się również z tym, że ten dialektyczny klincz jest źródłem choroby naszej kultury. Ale ratunku nie widzę wcale w zradykalizowaniu opcji indywidualistycznej (nie, nie uzdrowi nas swobodne granie na rynku; nie, nie uzdrowi nas kapitalizm). Odwrotnie, libertarianizm wydaje mi się już nie ślepą uliczką, ale zamaskowanym końcem drogi prowadzącym w przepaść.

5. 
Sercem jestem lewicowcem. Ale lewica - zwłaszcza polska lewica - ma zbyt dużo do nadrobienia, by stać się jakąkolwiek sensowną siłą. Jej podstawowym brakiem jest źródłowy internacjonalizm. Tocząc walkę o klasę robotniczą lewica zbyt mocno próbowała skonstruować z niej podmiot pozbawiony lokalności, zakorzenienia, historii. Pewnie dlatego stosunkowo łatwo było przejść z obozu lewicy do obozu tak zwanych postmodernistów - autentyczne (dlaczego w nie wątpić?) otwarcie na inność, wrażliwość na problemy w niej wynikające, idzie w postmodernizmie w parze z przekonaniem, że wyrasta się zewsząd, a więc z nikąd, że podmiotu nie krępuje już szacunek dla tradycji, języka, symboli, pochodzenia. Że wszystko jest bricolage'em. Tym samym przywiązanie do przeszłości, czołobitność wobec tradycji, symboli czy języka, przypadła w schedzie prawicy, pozwalając jej na dowolne sterowanie polityką historyczną.

Bez odzyskania lokalności, bez szacunku dla dziejów wspólnoty, bez otwarcia tych dziejów na to, co ma nadejść, nie widzę szans na to, by lewicy wróciły siły. 

Nie ma na to szans także o tyle, o ile wraz z brakiem odczuwania razem ze wspólnotą nie wykorzeni się z dykursu polskich lewicowców (przynajmniej tych pratyjnych, a więc na nieszczęście TYCH, których się KOJARZY) przywiązania do libertariańskiego indywidualizmu (czym on jest mogę wyrazić w ten sposób: brzemię dźwigania swojego życia na swoich barkach jest tak silne, że prawdziwą wartość relacji z drugim człowiekiem doceniamy na ogół dopiero wtedy, gdy go już nie ma, zwłaszcza wtedy, gdy wybrał niebyt po to, żeby swą nieobecnoscią coś znaczącego nam uobecnić). 
I tu znów zgodzę się z Toulminem, że szansą jest powrót do tego, co przed-nowoczesne.

Ideałem dla mnie będzie to, co w Etykach pisał Arystoteles. Że spoiwem wspólnoty (fakt, różnej wielkości i na róznym poziomie zaangażowania) jest miłość/przyjaźń. Prawdziwa bowiem łączy ludzi na tyle samodzielnych, że mogą być szczęśliwi sami ze sobą. Szukaja oni jednak przyjaciół, bo "wspólne działanie daje [...] poczucie, że to, co samemu uważa się za interesujące i wartościowe, jest takie rzeczywiście [...]; ponadto umacnia zainteresowanie własnymi poczynaniami, umieszczając je w szerszym kontekście; wreszcie poszerza zakres własnej działaności, czyniąc człowieka zdolnym do uczestnictwa w wysiłkach innych ludzi". Jakie tu miejsce na przyjaźń? Ano takie, że "decydujące znaczenie dla wymienionych dobrodziejstw współdziałania ma rzeczywista wiedza o drugim człowieku, jego zainteresowaniach i stopniu zaangażowania w dany rodzaj działalności; zyskanie tak głębokiej wiedzy jest zaś możłiwe jedynie w związku przyjaźni".

Pedagogia przyjaźni - oto prawdziwe wyzwanie dla lewicy!  


 A tutaj link do polemicznego komenatrza:
http://krzysztofkedziora.wordpress.com/2012/10/24/o-lewicy-krotko/
Dzięki Krzyśku!  

wtorek, 16 października 2012

O FILOZOFII STOSOWANEJ I MEDYCYNIE

     Marii Szyszkowskiej


     "Szlachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz, aż się zepsujesz" - pisał klasyk. I rzeczywiście, trudno nie myśleć o zdrowiu właśnie wtedy, gdy się choruje i gdy aplikowane specyfiki przynoszą ulgę w tempie o wiele wolniejszym, niż zakładane. 



     Moje myśli pobiegły dzisiaj jednak nie tyle w stronę samego zdrowia, ile w stronę filozofii. Rodzime Koło Naukowe Filozofów szykuje kolejną odsłonę Łódzkich Warsztatów Filozoficznych, które w tym roku poświęcone będą filozofii stosowanej. Patrząc na książeczkę Hansa-Georga Gadamera O skrytości zdrowia pomyślałem dzisiaj, że gdzie, jak gdzie, ale własnie medycynie potrzebna jest filozofia i to jak najbardziej stosowana!



     Wspomnianym dziełkiem Gadamera trudno się nie zachwycić. Znam je wprawdzie fragmentarycznie, całość czeka na wspólną (głośną!) lekturę z Tomkiem. Fragmenty, które zdążyłem jednak przeczytać, ujmują wnikliwością spostrzeżeń, antropologiczną wrażliwością i potoczystym językiem.


     Gadamer jest w swoich tekstach rzecznikiem medycyny holistycznej, to znaczy takiej, w której lekarz postrzega całego człowieka, a nie tylko jego organ. (Georges Canguilhem dodałby tu jeszcze: w perspektywie której widzi się jednostkę i właściwą dla niej normatywność, a nie tylko statystycznie uśrednione ilościowe normy). 
    Jest  rzecznikiem medycyny nie-materialistycznej, to jest takiej, która nie tylko dba o materialną stronę człowieka, ale która oddziałuje zarazem na ciało i duszę pacjenta.
    Jest rzecznikiem medycyny humanistycznej, w której lekarz nie jest wszechwładnym panem pouczającym pacjenta co do terapii, ale pokornym badaczem, świadomym, że tak samo życie, jak i człowiek są tajemnicą. 
    Jest w końcu rzecznikiem medycyny dialogicznej, w której pacjent jest równoprawnym uczestnikiem terapii, w którego lekarz powinien być wsłuchany, z którym powinien toczyć twórczy (odsłaniający prawdę o zdrowiu pacjenta) dialog.


    Gadamer oczarował mnie tak samo, jak niegdyś Canguilhem. Aliści, przy okazji myślenia o zdrowiu i o filozofii stosowanej po raz kolejny uświadomiłem sobie starą prawdę, że cudze chwalicie, swego nie znacie. Zachwycamy się dziś autorami z zagranicy, zapominając, że Polacy byli (i są!) pionierami w filozoficznej refleksji nad medycyną. Wspomnieć tu można choćby Władysława Biegańskiego, Władysława Szumowskiego, Kazimierza Dąbrowskiego czy Juliana Aleksandrowicza. 


     Biegański ma obecnie mało szczęścia. Choć jego Logika medycyny, czyli krytyka poznania lekarskiego była dziełem pionierskim, to jednak od dziesięcioleci nie doczekała się wznowienia (jeśli coś przegapiłem, proszę o korektę!). Więcej szczęścia ma Szumowski, bo jego Historia medycyny oraz Filozofia medycyny doczekały się wznowienia i wciąż są dostępne na rynku,
    
    Wśród wielu innych kwestii Szumowski kreśli na kartach Filozofii medycyny "nowe oblicze lekarza". Już nie "zarozumiałe, pewne siebie i przemawiające tonem apodyktycznym", ale pokorne, świadome, że lata badań klinicznych pozwalają na snucie przypuszczeń, a nie formułowanie dowodów ("w ustrojach żywych nie ma ścisłych dowodów"), nieskore do pouczeń, a starające się stawiać tezy tak, by inspirowały. Lekarz o nowym obliczy nie będzie także materialistą i mechanicystą, będzie raczej zwracał uwagę na to, że "ciało, duch i dusza" to faktory składające się na "zespół korelacyjny" i będzie świadom, że choroba jest zaburzeniem tej korelacji. ("Lekarz, który chce uzyskać maximum sprawności medycyny, jaką uprawia - pisał Szumowski - winien wpływać jednocześnie na ciało i na duszę chorego").


     Zaburzeniem niekiedy koniecznym, na co zwrócił uwagę Dąbrowski. W jego bowiem opinii dezintegracja struktury psychicznej, choć bolesna, bywa koniecznym warunkiem zmian, otworzenia się na novum przyniesionego przez życie. 

     Zaburzeniem, które dotyka niekiedy nie samego człowieka, ale jego relacji z otoczeniem zewnętrznym, o czym dobitnie przypominał Aleksandrowicz w swojej koncepcji "medycyny środowiskowej".


     Nie mam wątpliwości, ze do bycia dobrym lekarzem potrzebna jest filozoficzna wiedza i filozoficzna wrażliwość. To one bowiem pozwalają dostrzec, że "życie to symfonia; znamy poszczególne instrumenty, ale trzeba także poznać partyturę i wejść na pulpit kapelmistrza". Aby tego dokonać, lekarz musi być przy łóżku chorego raz "ścisłym naukowcem, raz biologiem, raz artystą". A w tym wszystkim musi być własnie filozofem: umiejącym szacować granice swojej kompetencji, potrafiącym uszanować tajemnicę życia i elastycznie przechodzić między sprawnościami potrzebnymi do skutecznego uzdrowienia chorego. A więc agnostykiem, który zna własną niewiedzę, ale ufa, że jutro się dowie!